Profile
Blog
Photos
Videos
W Uyuni chcemy tylko jeden dzień odpocząć i ruszyć dalej. Toury już zaliczyliśmy dawno, a poza tym nie ma tu absolutnie nic do roboty. Justyna i Tomasz mają pecha, bo na każdym kroku ktoś ich chce oszukać a jeden pan na Internecie nawet na nich nawrzeszczał. Ale ja myślę, że to kwestia nastawienia. Podobne doświadczenia mamy z pierwszego pobytu. Boliwijczycy bezbłędnie wyczuwają twoje podejście i na wrogość i nieufność odpowiednio zareagują. To nie Peru, gdzie „turysta – nasz pan” i gringos są hołubieni bez względu na to, jak lokalnych traktują. Jeżeli Boliwijczykom okażesz szacunek i życzliwość, to potrafią być równie serdeczni jak Kolumbijczycy, ale jak wyczują pogardę, to nie odpuszczą. Na przykład jak kolega z jakimiś Argentyńczykami pozwolił sobie w minibusie na brzydkie uwagi pod adresem Boliwii („tępi ci putos bolivianos”), skończyło się to tak, że Argentyńczycy wysiedli na chwilę rozprostować kości, a kierowca w mig odjechał z całym ich bagażem.
No więc jesteśmy w Uyuni, włączamy tv, a tu znowu blokady na drogach, bo strajki górników. To niewiarygodne, jak skutecznie Boliwijczycy potrafią strajkować. Pada hasło i staje zgodnie cała branża. Na przykład w Santa Cruz nie ma chleba bo piekarze domagają się dopłat do mąki. Z pewnym rozbawieniem obserwujemy też spot o tym, jak to Evo, kiedyś równy chłop, teraz sam jest establishmentem. W tle rzewna pieśń pt. „Wszystko się zmienia” („Cambia, todo cambia”). Znaczy, że Boliwia bardzo daleko od Wenezueli, gdzie niesłuszne opinie są rugowane z eteru. Wreszcie odkorkowują drogę do La Paz, ale bilety natychmiast się rozchodzą, bo wielu ludzi czeka na transport od kilku dni. Jedna firma zastanawia się nad podstawieniem dodatkowego autobusu, ale musi się zebrać komplet, 52 osoby. Do odjazdu ponad trzy godziny, a chętnych kilkunastu. Idziemy coś zjeść, wracam za jakiś czas wpisać się na listę pasażerów. Jest już połowa autobusu, ale wszyscy marudzą, że nie pojadą za taką wywindowaną cenę, więc kurs nadal stoi pod znakiem zapytania. Autobus ma jechać o 20-20.30. Rozumiem, że spieszyć się nie trzeba, bo nie chcą stracić klienta (za bilety jeszcze nie płaciliśmy). Wpadamy na przystanek o 20.05, autobus już zapełniony, łącznie z miejscami stojącymi. Okazało się, że lista była ważna do 19.30, potem sprzedawali bilety jak leci. A gdybyśmy nawet mieli już bilet, to i tak nasze miejsce drugi raz by sprzedali. Trudno, kupujemy bilet na następny dzień i tym razem rzeczywiście wcześnie się stawiamy, żeby swoich miejsc upilnować. Autobus znowu pakują na wcisk, a jeszcze po drodze ktoś się dosiada. Na protesty pasażerów, kierowca obłudnie odpowiada „compañera, wszyscy potrzebują jechać”, inkasując co trzeba od nowo wsiadających. Podróż dość piekielna. Autobus zatrzymuje się, żeby pobrać nowych pasażerów, wysiąść do kibla nie sposób, bo się z powrotem nie zmieścisz. Wreszcie oficjalny postój półgodzinny, na jedzenie i toaletę. Ulica zapełnia się paniami sikającymi spod spódnicy. Kibel oficjalny (pewnie dziura w ziemi) tak z daleka śmierdzi (i przez cały postój jest zajęty przez tego samego nieszczęśnika), że nie ma się co dziwić. Dojeżdżamy zmarnowani do Oruro. Tam kierowca daje nam bilety na autobus do La Paz (a bez zmrużenia oka twierdzili, że kurs bezpośredni, hiehie).
- comments