Profile
Blog
Photos
Videos
Angielska prasa napisała, że są „największą zamrażarka baraniny na świecie”, chociaż do bieguna stąd dalej niż z Londynu. Odkryte przez Holendrów, Hiszpanów lub Anglików (kwestia sporna), kolonizowane przez Francuzów, Hiszpanów, Anglików i Argentyńczyków, zamieszkane przez najwierniejszych poddanych królowej, jakich znajdziecie na południe od równika. W 1982 roku wybuchł o nie największy od czasu drugiej wojny konflikt między regionalnymi mocarstwami. Nie muszę już chyba mówić, gdzie wybraliśmy się zaraz po powrocie z dalekich antypodów, korzystając z jedynego w miesiącu lotu z terytorium argentyńskiego. Chcieliśmy zobaczyć, o co ta cała awantura... Ale to, jak nazwiecie miejsce naszej podróży będzie zależało od waszych sympatii. Falklandy czy Malwiny? Pytanie pozostaje otwarte.
Sygnały cenowe płynące do nas mejlem z tamtejszych biur podróży były dość zatrważające (wyobraźcie sobie ceny angielskie, tylko ciut wyższe, i dodajcie do tego ogólnie słabo rozwiniętą infrastrukturę transportową jak w Ameryce Południowej – ergo konieczność wynajmowania transportu prywatnego – i macie cały obraz sytuacji). Walutą jest funt falklandzki (przyjmowany tylko tam, co stanowi pewną niedogodność, jeśli nie zdążysz się pozbyć waluty przed wyjazdem), mający tę samą wartość co szterling, który również jest w obiegu. My, zarabiający jednakże w złotówkach, postanowiliśmy zminimalizować wydatki, jak tylko się dało. Całkiem nieodpowiedzialnie przewieźliśmy samolotem gaz do kuchenki campingowej, zabraliśmy namiot, śpiwory i trochę dobrego samopoczucia, na wypadek, gdyby nie starczyło słynnej angielskiej flegmy. Już sam odbiór z malutkiego lotniska międzynarodowego (jego zdjęcia nie mam, bo jak tylko je zrobiłem kazano mi je skasować – wojskowa paranoja) znajdującego się w garnizonie Mount Pleasant, o 50 km od stolicy – Stanley – kosztował 13 funtów od łebka (mikrobusem, nie taksówką bynajmniej). Krajobraz na trasie z lotniska był raczej surowy – rozległe równiny porośnięte ostrą, burożółtą trawą, poprzetykane łagodnymi wzgórzami i nielicznymi pasmami skał. Ze względu na surowe normy sanitarne z żalem wyrzucamy argentyńską podróbę gruyera, odtąd już tylko cheddar.
Na szczęście w samej metropolii (2 tys. mieszkańców – na 2,5 tys. w całym archipelagu – i rozmach skandynawskiej wioski rybackiej) znaleźliśmy przytulny kawałek trawnika na namiot obok pensjonatu prowadzonego przez uroczą starszą panią o imieniu Kay. Za towarzystwo mieliśmy parę poznanych na lotnisku Holendrów podróżujących dokoła świata oraz kilka tuzinów krasnali ogrodowych pieczołowicie rozstawionych przez Kay po całej posiadłości. Gorąco polecamy to miejsce – Kay uwielbia turystów a serwowane za drobną dopłatą śniadania nie mają sobie równych.
Następnego dnia wybraliśmy się piechotą do oddalonej o 2h drogi zatoczki Gypsy Cove. Mimo dość niskich temperatur i upiornego wiatru przecieraliśmy oczy ze zdumienia, przekonani, że wciąż jesteśmy na Karaibach. I tylko drut kolczasty oraz znaki z trupimi główkami uświadamiały nam, gdzie jesteśmy. Ta przepiękna zatoka ze śnieżnobiałą plażą i turkusową przezroczystą wodą jest z pewnością najpiękniejszym polem minowym świata. Okopujący się Argentyńczycy w ciągu dwóch miesięcy konfliktu zostawili na wyspie 25 tysięcy min na w ponad 300 miejscach. Większość z nich to plastikowe miny przeciwpiechotne, których demontaż jest bardzo trudny i kosztowny. Prościej więc było je odgrodzić. Za płotem nie bacząc na niebezpieczeństwa hasało stadko pingwinów Magellana – beztroskich bo zbyt lekkich by uruchomić zapalnik. Co chwila nad głową przelatywały jakieś wielkie i bezczelnie zachwycające ptaki. Wróciliśmy do Stanley dłuższą drogą wzdłuż plaży podziwiając wraki statków starych i nowszych rozsiane malowniczo po całym wybrzeżu.
Falklandy to ponad 700 wysp i wysepek, ale rozsądną wielkość ma „tylko” jakieś 400, a zamieszkanych jest najwyżej kilkanaście, poza dwiema głównymi. Transport lotniczy jest tu jedyną alternatywą. Rządowe falklandzkie linie lotnicze (FIGAS) obsługują większość istotnych tras według zapotrzebowania. Zapotrzebowanie zgłasza się telefonicznie lub radiowo na dzień lub dwa wcześniej. Należy podać wagę pasażera i bagażu. Samoloty (i piloci) są tylko dwa więc nie można sobie pozwolić na stratę żadnego 8-osobowego wehikułu przez niewłaściwe rozłożenie ciężaru w kabinie :) Oczywiście niezależnie od tego czy bilet rezerwuje się przez telefon, czy radiowo wszyscy w kraju za chwilę i tak wiedzą, kto i gdzie leci. Holendrzy zarezerwowali sobie lot na wyspę Saunders Island znaną z obfitości pingwinów i fok – naszego głównego celu podróży – na następny dzień. Dla nas nie starczyło już miejsc, więc spędziliśmy kolejny dzień u Kay. Wybraliśmy się tylko na mały spacer do oddalonego o kilka km od Stanley drogowskazu, na którym podróżni i stacjonujący na wyspach żołnierze od lat przybijają tabliczki wskazujące na ich rodzinne miasta. Zaznaczyliśmy tam mizernie polską obecność wskazując dość nieprecyzyjnie drogę do Gdańska (Łódź po drugiej stronie tabliczki, ale jej nie widać), ale rosyjskich marynarzy (Murmańsk) i tak nie przebiliśmy (efekty na fotkach). Po południu przeszliśmy się jeszcze na okoliczne wzgórza, aby podziwiać jedno z wielu pól bitewnych – górę Tumbledown. Atrakcji nie było w tym wielkiej, wiatr był potworny, niebo szarobure, a do tego udało nam się kompletnie zniweczyć nasz wysiłek - wejść nie na to wzgórze co trzeba (pustkowie, zero informacji) i nie znaleźliśmy nawet tabliczki pamiątkowej. No cóż, przynajmniej z powrotem podwiózł nas James, były żołnierz mieszkający teraz w Stanley w cywilu z rodziną. Pogawędziliśmy sobie miło o Argentyńczykach, jak Polak z Anglikiem. Znajomym z Argentyny treści dyskusji nie zdradzę.
Następnego dnia rano podekscytowani udaliśmy się na lokalne lotnisko w Stanley, gdzie czekał na nas lot na Saunders Island. Lot był zadziwiająco gładki, łącznie ze startem i lądowaniem. Na wyspie obok pasa startowego czekał już na nas ubrany w drelichy właściciel wyspy (większość wysepek jest prywatna) – David – który steranym landroverem (podstawowy środek transportu, poza samolotami) zabrał nas po wyboistej dróżce do miejsca znanego jako the Neck (przesmyk), wąskiego paska plaży łączącego dwa pasma wzgórz na wyspie i otoczonego z dwóch stron oceanem. Można było tam spotkać cztery gatunki pingwinów (białobrewe, Magellana i – hit sezonu!! – skalne oraz królewskie) i mnóstwo innych ptaków, łącznie z koloniami albatrosów, kormoranów oraz setkami gęsi i innych uskrzydlonych stworów. Na miejscu zastaliśmy już Holendrów dogodnie rozbitych pod ogromną skałą ochrzczoną Swiss Hotel (Hotel Szwajcarski) chroniącą ich namiot od wiatru. David odjechał obiecując nas odebrać za dwa dni, a my zostaliśmy w samym środku raju. Byliśmy oddaleni tylko jakieś 20 km od osady (1,5 drogi jeepem) – złożonej z 5 domków na krzyż – ale również dobrze moglibyśmy być w samym środku pustyni. Oprócz nas i Holendrów była tam jeszcze tylko mała chatka wynajęta dwóm Australijkom za grube funty. 6 osób na tak ogromny obszar? Mieliśmy wrażenie, że jesteśmy tam kompletnie sami. Opis kolejnych dwóch dni byłby dla was nudny. My przechodziliśmy tylko od jednej kolonii pingwinów do drugiej cykając setki zdjęć i kręcąc pocieszne filmiki. Niech zaświadczy galeria, będąca małą próbką naszych wysiłków. Jedną z największych uciech były pingwiny królewskie. Są to drugie największe ptaki z pingwiniej gromadki - po pingwinach cesarskich, najtrudniejszych do „ustrzelenia” dla turysty, bo żyjących na głębokim południu Antarktydy. Z wyglądu są też „króle” bardzo podobne do „cesarzy”, tyle że ciut mniejsze. To te dwa gatunki odpowiedzialne są za stereotypowy obraz pingwina w kulturze masowej. Są dostojne, wysokie (do niemal 1m wysokości), kroczą powoli i nigdy nie wyprowadzisz ich z równowagi – nawet spłoszone uciekają elegancko i godnie. I choć miejscowa kolonia liczy zaledwie 30 sztuk i rozwija się dopiero od lat 80-tych, fotografiom nie było końca. Ale dużo radochy mieliśmy też z pokaźnym stadkiem pingwinów skalnych skaczących zawzięcie po kamienistych klifach wyspy. Te małe (55 cm) zawadiackie stworzonka z pokaźnym żółtym pióropuszem przypominającym włosy kogoś wyrwanego z łóżka o 5.00 rano w niedzielę (czerwone, jakby przekrwione oczęta dopełniają wizerunku) są jednymi z najgłośniejszych i najśmieszniejszych pingwinów. Również przy nich spędziliśmy wiele godzin z aparatem. Magellanom i białobrewym nie poświęciliśmy już tyle uwagi, ale i kilka z nich znalazło się na naszej karcie. Raz na plaży po odpływie spotykamy nawet młodą foczkę – słonika morskiego. Dwa dni mijają jak z bicza strzelił.
Pomstujący na Argentyńczyków David odwiózł nas w czwartek z powrotem na nasz lot. W sobotę na Falklandach odbywał się bowiem charytatywny maraton. A Argentyńczycy nie wpuścili jednego z angielskich biegaczy (nie pozwolili jego samolotowi przelecieć nad swoim krajem) wskutek czego musiał lecieć naokoło przez Brazylię. Festiwal wzajemnych uszczypliwości i kuksańców trwa co najmniej od czasu zakończenia wojny. A to Brytyjczycy do 1993 roku nie wpuszczali Argentyńczyków na wyspy (niektórzy nasi znajomi nadal myślą, że nie mogą jeździć), za wyjątkiem weteranów jadących na groby. A to Argentyńczycy nie pozwalają na loty na Falklandy nad swoim terytorium (autoryzowali tylko jeden lot LAN-u – z Chile - w tygodniu, a to w sezonie o wiele za mało; ten samolot w dodatku tylko raz w miesiącu zatrzymuje się w Argentynie lecąc na wyspy i raz w miesiącu z nich wracając – tydzień później), a zwłaszcza czarterowe. A to Brytyjczycy przysyłają na Falklandy premiera i rodzinę królewską, by zaznaczyć swą obecność. A to Argentyńczycy presją handlową wymuszają na Chile uznanie swych roszczeń do wysp (przedtem Chile popierało roszczenia angielskie) i zakazują Chilijczykom sprzedaży... kur na Falklandy. Lista zniewag jest długa, a sytuacja złożona. Ale dla Davida kwestia jest prosta: „Jedyni dobrzy Argentyńczycy to ci, których mamy na cmentarzu w Stanley. Oni przynajmniej już nam nie zaszkodzą”. Do Stanley docieramy późnym popołudniem, bo nasz lot trochę się przeciągnął i musieliśmy zbierać pasażerów niemal po całym archipelagu, zanim zjechaliśmy na główną wyspę.
Ostatni dzień spędzamy na wycieczce do największej na wyspach kolonii pingwinów królewskich w Volunteer’s Point. Wycieczka jest piekielnie droga, ale dzielimy się kosztami z Holendrami. Sami, wypożyczając Land Rovera, moglibyśmy nie dojechać. Bo część trasy prowadzi przez bezdroża. I choć to tylko 20 km, to zagrzebać się we wszechobecnym torfie (część mieszkańców odległych wysp wciąż pali nim w piecu, gdy wyczerpią się akumulatory) jest niezwykle łatwo. A bez zasięgu w telefonie szukać pomocy nie jest prosto. Dlatego na wszelki wypadek jazda wypożyczanymi landroverami po bezdrożach jest zakazana. Sprytne, prawda?
Na Volunteer’s Point znajdujemy piękną plażę z cudownie pofałdowanymi wydmami oraz grupkę blisko tysiąca pingwinów królewskich oraz mniejsze kolonie Magellanów i białobrewych. Oczywiście tradycyjnie spędzamy kilka godzin cykając zdjęcia jak maniacy i miotając się od jednego zakątka wybrzeża do drugiego. Pogoda, podobnie jak na Saunders Island, jest przepiękna. Świat ma dziś zdecydowanie barwy różowe.
Ostatniego dnia pobytu robimy gorączkowe zakupy, nabywamy obowiązkowego pluszowego pingwinka i wsiadamy do samolotu do Argentyny. Chcielibyśmy tu jeszcze wrócić i odwiedzić inne wyspy. I gdyby tylko ten tygodniowy pobyt nie zeżarł nam 2/3 miesięcznego budżetu na Amerykę Płd. Ech... Ale warto, jedźcie, jeśli macie okazję.
- comments