Profile
Blog
Photos
Videos
W Ciudad Bolívar spędziliśmy kilka godzin włócząc się po upalnej starówce i podziwiając pięknie odnowione, choć kompletnie puste kolonialne uliczki. Wpadliśmy też do naszej ulubionej kebabowni, którą serdecznie polecamy (w ogóle w Bolívar jest spora diaspora arabska – knajpka i parę sklepików z chałwą :) Potem, po zmroku, na głównym bulwarze spacerowym miasta (unikać po ciemku!) ciągnącym się wzdłuż Orinoko, spędziliśmy upojne półtorej godziny próbując znaleźć taksówkę na dworzec (nocny bus do Walencji). Samochody przejeżdżały leniwie co jakieś 10 minut, przy czym 80% było pełnych, a 20% nas po prostu ignorowało. Gdy bezradnie rzucaliśmy się z jednego punktu ulicy do drugiego widzieliśmy podobnie zdesperowanych Wenezuelczyków polujących na tego samego zwierza. Z podobnym skutkiem. W końcu jakiś cudem zatrzymał się jeden facet w Matizie i po krótkim szaleńczym wyścigu (uczestnicy: my i jedna wenezuelska rodzina) zasiedliśmy triumfująco na ciasnych siedzeniach. A czas był już najwyższy, bo do odjazdu autobusu zostało ledwie pół godziny. Pan dokładnie nam wyjaśnił, czemu nikt nie staje: otóż okolica ta w nocy jest podła, a kurs można tu złapać często do okolicy jeszcze podlejszej, skąd strach nawet samochodem wracać, więc nikomu się tu szukać klientów nie chce. Ogólnie zaczynamy mieć wrażenie, że w Wenezueli się nic nikomu nie chce.
W Walencji lądujemy nad ranem i szukamy hotelu, bo samolot do Curaçao dopiero następnego dnia. Na dworcu taksiarz oferuje nam znalezienie czegoś niedrogiego, ale okazuje się to bardzo trudne – zwiedzamy kilka hoteli po kolei i wszystko jest albo coraz droższe, albo ogólnie zawszone i na godziny. W końcu decydujemy się wrócić do pierwszego relatywnie najmniej drogiego przybytku i tu niespodzianka – taksiarz chce od nas wziąć pięciokrotność kursu (bo się strasznie najeździł po małym centrum). Po małej kłótni i paru jobach od Asi dostaje kompromisową kwotę i rozstajemy się z kwaśnymi minami. Hotel też nie zachwyca. Na recepcji oczywiście robią łaskę, jak to w Wenezueli. Niby jest klima, ale zarośnięta grzybem. Nie ma też wody i dopiero po dwóch godzinach wykłócamy się, żeby ktoś ją włączył. Co jakiś czas wysiada też prąd. A poza tym nie ma światła w łazience. Telefon oczywiście nie działa, więc jak już własnoręcznie schodzimy do recepcji, żeby się poskarżyć. facet z obrażoną miną idzie do naszego pokoju, zwiera dwa wystające ze ściany gołe druty i mówi z politowaniem: „Tak się to robi, światła nie umi obsługiwać, czy co?” I to wszystko za 100 zł za noc. Pięknie.
Następnego dnia recepcjonista (już inny, ale tak samo chamski) odmawia nam przyjęcia bagażu w depozyt (usługa normalna we wszystkich innych krajach w Ameryce) „bo nie ma gdzie” i musimy targać na Curaçao duże plecaki. Dobrze, że mamy duży limit na bagaż. Na lotnisku jeszcze mały stres – jakiś ambitny sierżancina wyłuskuje mnie z tłumu i każe iść do przeszukania. Tam oczywiście muszę wywalać na wierzch zawartość plecaków, odpowiadać na pytania o narkotyki, co to są za tabletki (paracetamol), co to za ziółka (rumianek), dokąd podróżuję, co to za ziółka, ile mam pieniędzy, jaki mam zawód, ile znam języków, po co tu jestem, dokąd podróżuję, skąd jestem i tak w kółko. Potem nagle nad tępym czółkiem sierżanta zapala się mała lampka z napisem „okazja!” i mówi z wysiłkiem: „Aha! Wjechałeś z Brazylii lądem, więc i lądem musisz od nas wyjechać!” „Taaajest, sierżancie, a jak tam roboty na froncie autostrady do Curaçao lub do Hiszpanii?”, mam ochotę odpowiedzieć, ale gryzę się w język. Grzecznie odpowiadam, że to pomyłka. Tak z 5-6 razy. W końcu daje za wygraną i wypuszcza mnie. Samolot już prawie kołuje, więc na pokład dostajemy się cudem. Krótki lot i jesteśmy w innym świecie. Uff, co za ulga.
Na formularzu imigracyjnym krótka ankietka z cyklu „Jak wam się podobało na naszej wyspie?”, do oddania przy wyjeździe. Pierwszy autobus co prawda nam ucieka, bo nie mamy drobnych, a w dodatku plecak Aśki zaczepia się o koło, więc bagaż o mało co nie dociera do Willemstad przed nami. Ale już drugi busik nas zabiera i za drobną opłatą, unikając drogich taksówek, dostajemy się szybko do centrum. Krajobraz po drodze jest raczej płaski i dość pampowo-pustynny. Obecnie trwa pora deszczowa, co przejawia się kilkoma chmurkami na idealnym niebie i ponoć lekkim kapuśniaczkiem w nocy, a i to jak obrodzi. Turyści umierają z ekstazy a tymczasem mieszkańcy modlą się o deszcz. Oczywiście z uwagi na klimat wyspa obfituje w jaszczury i jaszczurki wszelkiej wielkości i maści. Na plus wyróżnia się stwór zwany blau-blau, czyli żarowiasto-niebieska jaszczurka. Popularnym daniem jest smażona iguana, której niestety nie dane nam było spróbować.
Willemstad – stolica wyspy - przypomina mi moje miasto, Gdańsk, tylko że jest bardziej kolorowe i ma więcej palm : ) Wpływy architektoniczne północnej Europy widać tu jak na dłoni. Kolory natomiast rozporządzeniem wprowadził gubernator Albert Kikkert w 1817 roku, dla przyjaciół „Żabuś”. Otóż on i jego żona narzekali podobno na to, że białe fasady domów odbijające bezlitosne słońce wywołują u nich migrenę, a zatem „Żabuś” nakazał wszystkim swe domy pomalować. Złośliwi legendę kwestionują twierdząc, że „Żabuś” i „Żabcia” mieli udziały w jedynej wówczas na wyspie fabryce farby, ale takim wrednym plotkom dajemy odpór. Najbardziej zabytkowa część miasteczka nazywa się Punda (Punkt), a pontonowe mosty łączą ją z innymi dzielnicami, takimi jak Otrabanda (Druga Strona) i Scharloo, starą dzielnicą żydowską. Kamienice i rezydencje są urocze, a wąskimi uliczkami można się snuć bez końca, choć starówka jest dosyć malutka. Most Królowej Emmy łączący Pundę i Otrabandę co jakiś czas jest podnoszony, gdy przepływa jakiś duży statek. Inne mosty też nazywają się od holenderskich monarchiń (Wilhelmina, Juliana), a nasz przewodnik dworuje sobie nawet, że jak na Curaçao zbudują nowy most, to będą musieli powołać nową królową, bo starych już zabraknie do patronowania. Zwiedzamy też doskonałe muzeum Kura Hulanda (Ogród Holandia) poświęcone kulturom Zachodniej Afryki oraz historii niewolnictwa w Nowym świecie. Część opisów niestety jest tylko po holendersku i miejscowym języku kreolskim – papiamentu - ale ten drugi w piśmie da się raczej zrozumieć o ile zna się hiszpański, portugalski, angielski i ma się trochę humoru oraz fantazji (naprawdę zabawny język, polecam!) Wpadamy też do Synagogi Mikve Israel-Emanuel, najstarszej na zachodniej półkuli (piasek na podłodze, jak to na Karaibach, piękne żyrandole, standardowe opisy) – społeczność żydowska na Curaçao jest bardzo prężna – Żydzi byli pierwszą siłą napędowo-handlową tej kolonii.
Wieczorem spotykamy się z naszymi gospodarzami – Albertem i Barbarą. U nich w domu spotykamy też dwójkę urwisów, 9-letniego Dylana i 7-latka Jasona oraz dwie siostrzyczki – Whisky i Biankę - baraszkujące po domu buldogi. a także jamajską służącą – Sandy. Albert przyjechał tu z Barbarą z Holandii 11 lat temu i nie od tego czasu do Europy już nie wrócił (nawet na 1 dzień!) Barbara natomiast jest z Curaçao, ale spędziła jakiś czas studiując na Starym Kontynencie, aby później wrócić z Albertem na swoją wyspę. W trakcie długich wieczornych rozmów zwierzamy się gospodarzom z naszych marzeń o nurkowaniu, a oni od razu wyszukują nam najtańszą na wyspię szkołę. Pomysł na serio chodził za mną już od Roraimy, gdzie idące z nami Dunki z przejęciem opowiadały o kursie, który zrobiły w Wenezueli. Otóż na Curaçao da się go zrobić 2x taniej! Wiwat Karaiby, precz z Chavezem i jego paskarzami!
Następne kilka dni upływają nam w wodzie : ) Szkoła Wederfoort mieści się nad zatoką Św. Michała w sympatycznych okolicznościach przyrody i prowadzona jest od lat 60tych przez Erika i jego żonę – Yolandę (w skrócie: Yola) : ), bez polskich korzeni niestety. Oglądamy filmik instruktażowy i hop do morza. Pierwsze zajęcia w wodzie rozpoczyna z nami wielki facet o arcyholenderskim wyglądzie i marsowej minie. Nie jest pozbawiony poczucia humoru, ale brakuje mu chyba cierpliwości do Aśki lęku przed wodą, więc zmienia nam tutora. Nasz nowy instruktor Michael okazuje się superkompetentny, miły, dowcipny i cierpliwy za stu (przełyka nawet gładko fakt, że Aśka nie umie pływać). Do szkoły dowozi nas na każde zajęcia niezmordowana Barbara. Oprócz praktyki zaliczamy też kolejne filmiki i testy teoretyczne z grubaśnego podręcznika. Nauka posuwa się do przodu, a Michael zalicza nawet Asi ćwiczenia, które nie do końca wykonała, żeby ją przepchnąć… W końcu jednak okazuje się, że nie ma czasu na robienie całego kursu w tempie Aśki i jeśli ktoś ma skończyć cały kurs, to muszę to być ja. Aśka zadowala się niższym stopniem, który pozwala na pływanie pod wodą w towarzystwie instruktora. Ja natomiast wypływam z Michaelem coraz głębiej i głebiej, a na końcu okazuje się, że nawet takie pozornie niewykonalne rzeczy jak zdjęcie i powtórne założenie pasa z ciężarkami, maski czy kamizelki z butlą na głębokości 10 m są całkiem proste, a widoki, które oferują karaibskie rafy są bardziej niż niezapomniane. I nie, nie widziałem ani rekina (na Curaçao jest parę niegroźnych gatunków, z którymi można pływać), ani flegmatycznego żółwia ani rozłożystej manty. Udało mi się za to podpatrzyć kilka wzorzystych węgorzy, fluorescencyjną kałamarnicę mieniącą się przezroczystym fioletem rodem z dyskoteki i mnóstwo rybek we wszystkich kolorach tęczy, nie wspominając o koralach „mózgowych” i wszelkich innych. A to wszystko kilkanaście metrów od brzegu. Boję się pomyśleć co będzie, jak popłynę dalej : ) Jedyny minus jest taki, że głupio zaufałem taniej chińskiej obudowie „wodoszczelnej” i zalałem ciutkę aparat Aśki na głębokości 16 m. Działa częściowo, ale na pewno jest do naprawienia.
Cały kurs nie zostawił nam już dużo czasu na inne przyjemności. W przelocie zwiedziliśmy jeszcze fabrykę słynnego likieru Curaçao (gdzie poza firmowym sklepem dużo do „zwiedzania” nie ma). Okazuje się, że na wyspie sprzedaje się go w kilku kolorach: oprócz niebieskiego jest też pomarańczowy, zielony, czerwony, przezroczysty (ponoć to kolor oryginalny) i żółty. Występuje również kilka wersji specjalnych: o smaku kawy, czekolady, pistacji i z rumem.
Udało się nam też jeszcze uraczyć Barbarę i Alberta naszym ulubionym „polskim” daniem eksportowym, jakim były langosze (wybredne dzieciaki odmówiły jedzenia), ale obiadek wyszedł tak dobrze, jak nigdy w Ameryce, głównie za sprawę tego, że w marketach sporo produktów rodem z Europy Północnej, czyli jest i dobra śmietana i dobry ser i dobra mąka itp. itd. W Ameryce wszystkie te produkty są o 5 klas gorsze, jeśli w ogóle są (vide: śmietana) Hurra! Witamy w tropikalnej Holandii! Planowaliśmy jeszcze leczo i chłodnik, ale czasu zbrakło. Doskonałymi potrawami raczyła nas też mistrzyni kuchni – Barbara. Kto by pomyślał, że tak proste danie jak frikandel, czyli holenderska smażona kiełbaska mogą tak dobrze smakować z sosem curry :) Jeden dzień wolny od nurkowania przeznaczyliśmy na zwiedzenie zachodniej części wyspy, gdzie mieści się park narodowy Shete Boka, czyli Siedem Zatok. W dobrym sezonie są tam żółwie, ale teraz akurat jest inny sezon, więc zadowoliliśmy się pięknymi formacjami skalnymi, malowniczymi zatoczkami i widokiem fal wściekle bijących o skaliste nabrzeże. Zahaczyliśmy jeszcze o Muzeum Tula mieszczące się w jednym z kilkunastu na wyspie landhuisów – czyli dawnych rezydencji posiadaczy ziemskich. Potem udaliśmy się na bodaj najsłynniejszą wśród miejscowych plażę – Grotte Knip - maleńkie piaskowe cudo otoczone skalistymi klifami. Nawet tutaj, mimo dzieciaków baraszkujących w wodzie i piaskowego dna dało się wypatrzyć fantastyczne rybki z samą tylko maską i rurką. Oj coś mi się zdaje, że po powrocie do domu zaczynam kompletować sprzęt i huzia do... Bałtyku??? Kto wie... zobaczymy...
Ostatni dzień na wyspie, już po egzaminie z nurkowania, spotykamy się z poznaną przez internet Polką – Edytą, która przyjechała tu kilka lat temu z holenderską rodziną, u której pracowała. Edycie tak się tu spodobało, że została i ma już męża – Kolumbijczyka – oraz dzieciaka w drodze. Zabrała nas na plantację aloesu, fermę strusiów (niestety z braku czasu nie zwiedziliśmy) i pokazała najwyższy szczyt na wyspie (Góra Christoffel, jakieś 300 m wysokości). Kiedyś musimy się tam wspiąć, ale koniecznie z lodówką i parasolem... : ) Odpuściliśmy sobie natomiast oceanarium, żelazny punkt programu każdego statku wycieczkowego. Raz że drogo, dwa że nie będziemy tych biednych delfinów sobą męczyć (można z nimi nurkować), trzy, że podobno czasem gryzą : ) hehehe...
Meszanka kulturowo-etniczna na wyspie jest spora – jak to na Karaibach. Z uwagi na bliskość Wenezueli i Kolumbii jest tu sporo mieszkańców tych krajów, niektórzy od kilku pokoleń. Z tego względu mnóstwo ludzi na co dzień mówi po hiszpańsku. Duża część populacji to Kreole – potomkowie afrykańskich niewolników, częściowo zmieszani z karaibskimi Indianami (Karibami) i z białymi. Oni posługują się głównie papiamentu, holenderski znają, ale używają go niechętnie. Są też oczywiście Holendrzy. Ci z pierwszego pokolenia mówią tylko po swojemu, ale ich dzieci znają już też zwykle papiamentu (tak jak Barbara – Albert natomiast wciąż się go uczy). No i trochę ekspatów, głównie z Europy i zimnych rejonów USA. Pogoda piękna cały rok, ceny niezbyt wysokie (oprócz wody, która musi być cała odsalana, bo na wyspie nie ma rezerw słodkiej wody – plus jest taki, że wszystko co leci z dowolnego kranu jest zdatne do picia), turystów jak na razie niedużo (w odróżnieniu od siostrzanej Aruby, plażowego getta dla emerytów). Przestępczości brak (oprócz narkotyków) no i ma się wrażenie, że mentalność podobna do polskiej (np. po imprezie pytałem, czy ludzie wracają samochodem na gazie – odpowiedź była taka, że na Curaçao, jak się już nie może ustać na nogach po wypiciu to się wsiada i jedzie samochodem) Nic, tylko zamieszkać. Czyżby? Zobaczymy...
Problemem są oczywiście prochy, jak wspomniałem. Albert, zajmujący się spedycją, opowiedział nam niejedną historię. Skojarzenie zresztą nasuwa się samo - z jednej strony Kolumbia o 3h motorówką, z drugiej strony z Curaçao codziennie kilka bezpośrednich lotów do Amsterdamu. To co, robimy biznes, José? Robimy! Nawiasem mówiąc, na lotnisku łapie się ponoć sporo kurierów przewożących narkotyki w żołądku, z których duża część pochodzi z naszego regionu Europy....
Na koniec wyjaśnienie tytułu wpisu – to wstęp do minikursu papiamentu dla czytelników. Oznacza on: „Witamy! Jak leci?"
#####
A ja-Losica jeszcze dodam od siebie drobną notkę historyczną.
Curaçao ma klimat niezdatny do upraw, na których wyrastały kolonialne fortuny tzn. trzciny cukrowej, kakao, tytoniu czy bawełny. Nie powstały więc tu wielkie plantacje, a jednak wyspa znalazła inne intratne źródło utrzymania, a mianowicie handel niewolnikami. Przez trzysta lat stanowiła główną „giełdę” niewolniczą – to tu trafiały transporty niewolników z Afryki, które następnie rozprowadzano po Ameryce Południowej i Karaibach. Liczbę niewolników przywiezionych w tym czasie z Afryki szacuje się na ok. 10-12 mln – nie uwzględniając tych wszystkich, którzy przeprawy w katorżniczych warunkach nie przeżyli. Jednak popyt na siłę niewolniczą był tak ogromny, że transporty te go nie zaspokajały, w związku z czym m.in. Curaçao wyspecjalizowało się w „hodowli” niewolników, bo tak się dosłownie to nazywało. Proces przebiegał tak, jakby chodziło o rozpłód bydła. Zresztą apartheid i zamordyzm wobec czarnych kwitł w najlepsze jeszcze w wiele lat po zniesieniu niewolnictwa. Pod koniec XIXw. jakiś gubernator spalił wszelką dokumentację dot. wwozu niewolników, żeby ich potomkowie nie mogli się dopominać rekompensat. Aż do lat 70-tych czarnoskórzy mieli zamknięty dostęp do wyższego wykształcenia i stanowisk kierowniczych, a wiele przejawów kultury afrykańskiej, w tym taniec i gra na bębnach było zakazanych jako „wyłuzdane”. Skończyło się to burzliwą rewoltą w 1969r. po której zaszły głębokie zmiany i od tego czasu relacje rasowe się unormowały.
- comments