Profile
Blog
Photos
Videos
Z Paramaribo do granicy znowu jedziemy zbiorową taksówką, za 50 zł od łebka. Do Gujany nie mamy wizy, bo na nielegalu w Surinamie nie mogliśmy się o nią ubiegać. Więc znowu na nielegalną łódkę (facet z nas zdarł, 40 zł od łebka bo wprowadził nerwową atmosferę, że niby ostatnia łódka odpływa) i lądujemy w środku granicznego miasta. A tu niespodzianka. Na brzegu wita nas smutny pan z identyfikatorem Immigration i obwieszcza nam, że wjechaliśmy nielegalnie. Na szczęście odrobiliśmy pracę domową - wiemy, że posterunek graniczny jest po porannym legalnym promie zamykany i twierdzimy, że chcieliśmy po pieczątkę wjazdową udać się w Georgetown. Na to facet, że zadzwoni po pogranicznika. Tak? Proszę bardzo, to nawet nam pan sprawę ułatwi. Dzwoni, dzwoni, coś dodzwonić się nie może...W końcu jakiś sympatyczny Hindus proponuje, że nas tam zawiezie. Kombinujemy, że mogą o obowiązku wizowym nie wiedzieć, a na brak pieczątki surinamskiej może facet przymknie oczy. Pogranicznik jest bardzo miły, ale nie daje się skorumpować. O wizie nie wspomina, ale każe wracać do Surinamu i następnego dnia przyjść z pieczątką wyjazdową. Żegnamy się grzecznie, po czym prosimy Hindusa, żeby nas odstawił na transport do Georgetown. Trochę mamy pietra, bo ponoć są na trasie kontrole, ale w końcu możemy pokazywać kserówkę paszportu, gdzie braku stempelków nie widać. Na miejsce docieramy transportem kombinowanym: busik, prom z New Amsterdam i taksówka do miasta. Kontroli na drodze brak. Od razu widać, że jesteśmy w innym kraju. Od samej granicy ciągną się regularne zabudowania, jak w długaśnej ulicówce. A przy tym nie jakieś baraki ledwo sklecone tylko porządne białe domki na betonowych filarach. Na promie lokalny gostek nawet laptopa wytaszcza - nie taka Gujana straszna. Taksówka odstawia nas do hotelu na spokojnym przedmieściu, Kitty. Nazajutrz zwiedzamy Georgetown. Dziwne miasto, jak wielkie przedmieście. Chodników prawie brak, tylko poboczem trzeba chodzić, budynków innych niż te białe domki na filarach – mało. Ale ogólnie nie dziwi przydomek „garden city” – nie jest to bynajmniej betonowa dżungla. Nieswojo się czujemy na ulicy, bo ludzi albo za mało, albo za dużo. I skwar męczy. Razem aż tak nie budzimy sensacji, ale jak idę sama, to się cmokania rozlegają. Za to w nocy na ulicy ciemnica, bo latarni włączonych jest kilka na krzyż. Na szczęście taksówki są tanie – 3-4zł za kurs. Tylko mało ich jeździ, więc najlepiej zadzwonić po radiotaxi tam, skąd się właśnie wychodzi. Odwiedzamy największy drewniany budynek na świecie – wielką białą katedrę. W środku żywej duszy, za to podłoga wyłożona miękkimi poduszkami do klęczenia. Poza tym jest jeszcze kilka poangielskich budyneczków trochę w stylu sopockim. Wbrew rewelacjom z przewodnika, są bankomaty obsługujące międzynarodowe karty (np. Scotia Bank naprzeciwko katedry) więc gotówki nam nie braknie. Wręcz przeciwnie, wypycha nam strasznie portfele: największy nominał, 1000 dolarów gujańskich, to równowartość 10zł (najmniejszy – 20 groszy!). W biurze podróży dowiadujemy się o wycieczki nad wodospad Kaieteur. Pakiety są dwa: przelot w obie strony plus 2 godziny na miejscu (250 USD) albo dojazd kombinowany lądem i po jednym noclegu powrót samolotem (800 USD za 5 dni). Na szczęście biuro w ulotce bardzo szczegółowo opisuje drogę, więc możemy ją zgapić we własnym zakresie:-). Zresztą mieliśmy już cynk od znajomych. Najpierw 8 godzin busikiem do wioski Mahdia, potem łódkami od wodospadu do wodospadu, 5 godzin treku przez dżunglę i jeszcze 3 wzwyż do wioski nad Kaieteur. Busik jest dość ekstremalny, taki knypek, a właściciel chciwie chce w nim upchnąć po cztery osoby w rzędzie (15 osób + kierowca). Psujemy mu rachunek, bo czwarta osoba nam się nijak nie zmieści. Bagaż zamiast na dachu - na kolanach, a kolana wbite w plecy pasażera z przodu. Straszny cyrk, przedostatnie siedzenia się nie składają, więc na tył wchodzi się po oparciu. Naganiacz z pasażerem obrzucają się wyzwiskami. Jakąś pannę sadzają obcemu facetowi na kolanach, żeby się zmieściła. W końcu panna wymięka i robią przetasowanie. Koniec końców to nam dostają się najlepsze siedzenia przy kierowcy i drogę jakoś daje się przeżyć. Po drodze mijamy kilka razy policję. Witają się serdecznie z kierowcą, który dopiero potem nam zdradzi, że każdy taki uścisk dyskretnie przesmarował plikiem banknotów. Ktoś w busiku chyba ma coś do ukrycia. Raz tylko, w miasteczku Linden, każą nam iść na posterunek, ale gringosów z daleka odhaczają. Nie wyglądamy, jak poszukiwany bandyta, który dwukrotnie powpadał do przypadkowych domów i powystrzelał mieszkańców w odwecie za policyjne akcje. Nagle zatrzymuje nas wojsko i uprzedza, że na drodze, którą zaraz pojedziemy, była dzisiaj strzelanina. Ech, dziki zachód! Dojeżdżamy wreszcie do Mahdii, a tam przyjemny hotelik należący do ministra turystyki (Mr. Hind’s International) z super basenem (60 zł za pokój z klimą) i Internetem. A w menu jedno danie – fish’n’chips, ale z chipsami bananowymi :-)
Stamtąd terenówką do Pamela Landing – czyli może dwóch chat rybackich, jedna łódka, obiadek z brazylijskimi poszukiwaczami złota, druga łódka i lądujemy pod posterunkiem strażników parku. Posterunek to zresztą za dużo powiedziane. Raczej szałas z drewnianych palików kryty brezentem. Na miejscu jest kolejna łódka, jakbyśmy chcieli, ale te łódki tanie nie są (100-200 zł za kurs) a poza tym chcemy trochę przygody. Strażnik potwierdza, że przez dżunglę idzie się 5 godzin bez pośpiechu, a szlak dobrze widać („po prostu idźcie wzdłuż rzeki”), więc ruszamy. Przewozi nas na drugą stronę rzeki i idzie chwilę z nami, ale go odprawiamy.
Już po 15 minutach trafiamy na pierwszy strumień przecinający ścieżkę. Potem pojawiają się regularnie, raz do kolan, raz do pasa, a czasem dna nie widać i trzeba szukać zwalonych pni. Zabiera to dużo czasu i energii bo nie chcemy wszystkiego zamoczyć, zwłaszcza aparatu. Jeden taki mostek z pnia się pod nami zapada – głęboko nie jest, ale Łoś się skąpał razem z butami a kijek trekkingowy mu ginie w odmętach. Są też rzeczki szerokie na 20 metrów – takie przechodzimy po pniu na stojąco, a jak pień jest za wąski - pokonujemy je Łosia patentem – przesuwamy się pomału jak w siodle, podpierając się rękami. Inne strumienie z kolei mają rwący nurt i trzeba się przedzierać od kamienia do kamienia, nie dając się porwać. Ścieżka co i rusz zarasta i gubi się w kolczastych chaszczach - tną nas po nogach i rękach, a twarzą co chwila roztrącamy pajęczyny. Co zdejmujemy buty, żeby przejść strumień, podgryzają nas mrówy. Wkrótce w butach i tak zaczyna nam pluskać, więc pęcherze się robią. Pierwszego dnia rozbijamy obóz po trzech godzinach męczącego marszu. Rozwieszamy na drzewach hamaki z moskitierami i podjadamy krakersy z masłem orzechowym. Rano ruszamy przekonani, że jeszcze drugie tyle i koniec. Marsz coraz bardziej uciążliwy, a strumienie przestajemy już liczyć. W dodatku gubię zapas ciastek, które bez sensu dyndały mi z plecaka. Idziemy i idziemy, końca nie widać. Wpadamy w paranoję, że gdzieś drogę zmyliliśmy. Po 8 godzinach marszu dochodzimy do strumienia, którego przejść nie jesteśmy w stanie. Sytuacja wygląda rozpaczliwie – jedzenia resztka, ubranie i buty przemoczone, a my nie wiemy gdzie jesteśmy. Robimy w tył zwrot, ale powrót też nas jeszcze nie ratuje. Nawet jak wrócimy do punktu wyjścia, to będziemy po drugiej stronie rzeki – kto nas stamtąd usłyszy? Poza tym zbiera się na deszcz, więc strumienie, które dotąd przeszliśmy, teraz będą głębsze. O świcie budzi nas deszcz, więc zwijamy się momentalnie. Znowu po omacku torujemy sobie drogę przez gąszcz, kawałek odnalezionej ścieżki jest rzadkim luksusem. Czasem wpadamy na straszne stromizny, jakieś urwiska pozarastane, nie wiadomo, którędy najbezpieczniej przejść. Łoś się stara trzymać fason, ale i tak nie jestem w stanie opisać wam paniki, jaka we mnie narasta z każdą godziną. Po siedmiu godzinach dochodzimy do rwącdego strumienia – dziś wygląda dużo głębiej. Łoś z wysiłkiem brnie od kamienia do kamienia, przenosząc po kolei plecaki. Na sam widok mi się słabo robi. Nagle słyszę warkot silnika. Drę się na całe gardło „Help” i podpływa do nas łódka. To strażnik z kumplem, na ryby się wybrali i do Kaieteur płyną! Pijani ze szczęścia ładujemy się na pokład, nagle gostek o imieniu Christopher, w płacz: „Moje pieniądze! Portfel mi porwało!”. Hm, chce za ratunek kasę, niech mu będzie. Obiecujemy, że mu oddamy, więc się uspokaja. Oddają nam swój talerz zupy rybnej, więc trochę łatam dziurę w brzuchu. Z łódki krajobraz wygląda niezwykle sielsko – falujące pagórki pokryte zielonym kobiercem – jaka ulga nie pokonywać ich na własnych nogach! Dopływamy do drugiego posterunku strażników – wygląda identycznie, tylko nikogo nie ma, bo przecież strażnik na rybach. Zostały jeszcze do przejścia trzy godziny wzwyż (wolno, bo na ryjki padamy). Teraz ścieżka faktycznie wyraźna, czasem z betonowymi stopniami nawet, a na rzeczce mostki (ach, cywilizacja!). Gostki doprowadzają nas na górę. Nagle zza krzaków wyłania się wodospad, ściana wody spadającej w przepastną rozpadlinę. A my na krawędzi, na skale jak kawałek asfaltu zawieszony nad przepaścią, patrzymy 240m w dół ....Można zawrotów głowy dostać. Gapimy się urzeczeni, a jak już szczękę z ziemi podniesiemy, prowadzą nas pod Guesthouse, gdzie mamy spać. Całą drogę nam opowiadają, czego to nam nie ugotują, a tymczasem zostawiają nas pod schroniskiem i znikają. W końcu się znajduje szef i daje nam skromny pokój po 25 złotych od osoby. Za namiot twierdzi, że powinniśmy podobnie zapłacić, bo przecież korzystamy z „sanitariatów”. Tylko że woda z prysznica nie leci, bo pompa nie działa, więc te sanitariaty to w rzeczywistości ...wodospad, do którego gość nas odsyła. Do jedzenia na miejscu nic nie ma, a sklep ponoć pół godziny od schroniska. Litości! Para Amerykanów, badaczy żab, nie kwapi się z pożyczeniem czegoś jadalnego, a nie chcemy się napraszać. Ale tak jesteśmy zmęczeni, że ledwie głód czujemy. Rano pojawia się dobry duch schroniska – Simon, oddelegowany do gotowania turystom. Układ jest taki – co przyniesiesz z kiepsko zaopatrzonego a drogiego sklepiku w wiosce, Simon zamieni w arcydzieło kulinarne. Żebyście wiedzieli, co wyczarowywał z naszych ziemniaków, cebuli, ryżu i jajek! I do tego domowy chlebek co dzień pieczony. Ale tylko Simon się wywiązuje, poza tym wszyscy się obijają. Nie pozwalają nam iść samemu do wodospadu, bo niebezpiecznie, a zaprowadzić nas nie ma kto. Nie ma co ich słuchać, ścieżka do punktów widokowych jest oznaczona. Ale swoją drogą w opłatę parkową (30zł) jest wliczone jedno oprowadzanie, więc należy się upomnieć! Żeby chociaż ktoś pokazał, w której roślinie szukać trującej miniżabki. Dużo się nie nachodzimy, bo większość czasu pada, ale zawsze trochę słońca wychodzi. Bez sensu robić ten przelot z 2-godzinnym zwiedzaniem. Jedna taka grupa przez 2 godziny nic tylko gęstą chmurę oglądała, a rozpogodziło się tuż po ich wylocie :-). Zresztą miejsce jest tak odludne, że przyjemnie się zaszyć na kilka dni. Jest też szansa jakieś zwierzaki zobaczyć, bo np. mrówkojady przy pasie startowym mieszkają. Tylko please, nie pchajcie się do dżungli w porę deszczową. W życiu byśmy tego nie zrobili, gdyby nie ten bałwan strażnik. Zresztą się po fakcie przyznał, że wiedział w co się pakujemy. Okazało się ostatniego dnia, że łódka którą nas przywieźli należy do parku i nie mieli pozwolenia, żeby ją brać na ryby. Więc, żeby nie dostać po uszach, strażnik powiedział w dyrekcji parku, że popłynął specjalnie po nas. Park za usługę transportową zażyczył sobie 200 zł czyli tyle co już zapłaciliśmy gostkowi. Tak przynajmniej to nam przedstawili. Niewykluczone, że sami chcieli jeszcze trochę kasy z nas ściągnąć, ale się nie daliśmy. Powiedziałam, że w takim razie niech gostek odda parkowi co od nas dostał, bo to była kasa za przejazd, a nie z polisy od bezsensownego gubienia portfela. Naradzili się, po czym gostek grzecznie kasę oddał, tylko z pewnym uszczerbkiem, bo część już przeputali. Niech im będzie, 80zł za akcję ratowniczą mają. Ale, obwieś jeden, na odchodne jeszcze 10zł od Łosia wysępił. Znad wodospadu wróciliśmy już samolotem Trans Guyana Airways. Bilet kosztuje 240zł i, jak się okazuje, można go kupić również w stronę Kaieteur, potem zostać nad wodospadem do woli i wrócić samolotem. My się o tej możliwości dopiero na miejscu dowiedzieliśmy, ale polecam, bo wychodzi taniej niż kolejne łódki dla dwóch osób i nocleg po drodze. Oczywiście odpada adrenalinka samodzielnego podbijania dżungli, ale wierzcie mi, że o tym się przyjemniej czyta, niż samemu przeżywa.
- comments