Profile
Blog
Photos
Videos
Park Noel Kempff Mercado chodził nam po głowie od dawna. Ze wszystkich parków narodowych w Boliwii jest chyba najmniej odwiedzany, bo trudno się tam dostać, za to wszyscy stamtąd wracający pieją z zachwytu. Że dziki, że zwierzęta same w kadr się pchają i w ogóle. Najtańsza agencja za wycieczkę (6 dni, z tego 2 – sic! – w parku, reszta to dojazd z Santa Cruz) liczy sobie 450 dolarów od osoby, jeżeli uzbiera się 4 chętnych. A to i tak tanio, bo standardowo kasują koło 700 a niektórzy bezwstydnicy to i po tysiąc (agencja z Samaipaty). Ale na forach internetowych znaleźliśmy relacje śmiałków, co na własną rękę park zwiedzili. Jeszcze dopytaliśmy o szczegóły w FAN-ie (organizacji, która do niedawna zarządzała parkiem) i mamy wycieczkę mniej więcej rozplanowaną. Autobus z Santa Cruz do Piso Firme (z wysiadką w La Mechita) a potem jeep do parku. Nie mamy tylko narajonego jeepa, ale okazało się, że Natalia i David już to załatwili.
Autobus nie odjeżdżał z dworca, tylko spod biura firmy. Tak przynajmniej myśleliśmy. Tak naprawdę odjeżdżał z jeszcze innego miejsca, ale zdążyliśmy je namierzyć, zanim odjechał. Nasze miejsca nawet nie zajęte, za to trudno do nich dotrzeć, bo korytarz już zagospodarowany. Na szczęście mamy tylko małe plecaki, bo jadącym do Mechity nie ładują bagaży na dach. Nie chcą się bawić w półgodzinne odsznurowywanie całego majdanu dla tych kilku osób, co wysiadają wcześniej. Dojeżdżamy koło południa do Mechity. To nie jest pueblo, tylko chatka drwali. Dziwna chatka. Niby jest podział na izby, ale w każdej stoi na wcisk po kilka namiotów igloo i to są właściwe pokoje. Ma po nas przyjechać Tocayo, właściciel jedynego jeepa w wiosce Florida, skąd rusza się do parku. Już nas przed nim ostrzegali, że cwaniak lubi z monopolu korzystać. Wywołują go przez radio i oczywiście cena jest nieaktualna. Bo Argentyńczykom podała ją żona. Oj, ta moja kobita to się nie zna. I zasuwa nam nawijkę. Że turyści myślą, że chce ich oszukać, a to nieporozumienie zwykłe. Słowo w słowo będzie te kity wciskać za tydzień innym turystom, w naszej obecności. Młody gospodarz z Mechity na szczęście mówi nam o nowym autobusie z San Ignacio do Florida, więc w jeepa wsiądziemy dopiero w wiosce, za uzgodnioną wcześniej cenę. Autobus spóźnia się kilka godzin, bo po drodze go naprawiali, ale jest. Na noc dojeżdżamy do wioski i instalujemy się w hospedaje - podłoga to ubita ziemia, kibelek – rów na polu, a wody bieżącej brak. Ani śladu Tocaya. Następnego dnia przedstawiają nam przewodnika. Gościa, którego turyści odradzają, bo mrukliwy, a chłopak z Mechity jeszcze dodał, że lubi wypić. Ale przewodników się nie wybiera. Idzie ten, którego kolej wypada. Tocaya nadal nie ma, ma się zjawić wieczorem. Okazuje się, że jednak jest łazienka – drewniany płotek z prześwitami plus zestaw miska i wiadro z wodą czerpaną ze studni. Wsi spokojna, wsi wesoła.
Wysyłają nas na przejażdżkę po rzece Paraguá. Obiecane zwierzaki się nie pokazują, ale rzeka jest śliczna, pełna zakoli i wysepek z liliami. Wieczorem dostajemy cynk, że Tocayo przyjechał. Oczywiście nas nie szuka, tylko my musimy szukać jego. Wygląda jak sobowtór Moralesa, z tą posturą i sprytnymi oczkami. Znowu coś chachmęci z ceną, a do tego chce nam wcisnąć kucharkę. Ale w cenę kucharki jedzenie nie jest wliczone. Bardzo dziwny układ. Przyciśnięty do muru wyjaśnia, że rolą kucharki jest pilnowanie, żebyśmy śmieci nie zostawiali na szlaku. Ufff. Wreszcie dzięki urokowi osobistemu Argentyńczyków negocjacje kończą się pomyślnie. Kucharki brak, przewodnika daje się zmienić, a cena skacze tylko o dziesięć dolarów (w sumie 150 USD za przejazd w obie strony). Nazajutrz ruszamy dopiero o 9.00, bo Tocayo nie lubi pośpiechu. A że dzień jest krótki, nie zdążymy dojść do pierwszej bazy, więc będziemy nocować w obozie, do którego zawiezie nas jeep. Ale strata czasu. W końcu Tocayo wyskakuje z fortelem: dopłacicie mi 30 zielonych i podwiozę was pod sam szlak. Odchodzi nam kilka godzin marszu i zyskujemy dzień. Wreszcie zaczyna się wycieczka.
Park dzieli się na dwie części. Północną, z wybujałymi wodospadami, zwiedza się tylko w porze deszczowej, bo tylko wtedy można tam dopłynąć. Południową część warto zwiedzać w porze suchej, bo wtedy jest dużo mniej robactwa i szlaki nie są zabłocone. Główną atrakcją na południu jest la Meseta, wyrastający z dżungli płaskowyż o stromych zielonych ścianach. Kilkaset metrów wzwyż i klimat całkiem inny – mesetę porasta sawanna z nielicznymi palmowymi oazami. Ja wiem, że każdy kontynent ma swoje własne formacje trawiaste, a o sawannie mówi się w Afryce. Ale to miejsce trudno nazwać stepem czy pampą, naprawdę wygląda afrykańsko. Zresztą ktoś mi z przekonaniem tłumaczył, że Meseta to przedłużenie sawanny afrykańskiej. Że jak się kontynenty oddzieliły, to kawałek sawanny został w Ameryce i tyle. Ocenę zostawiam znawcom tematu. W każdym razie różnica krajobrazów między tym, co u podnóża Mesety a tym, co ją porasta jest powalająca. Ze szczytu Mesety rozciąga się bajkowy, lotniczy widok na dżunglę w dole. Morze dżungli, bo na horyzoncie robi się wyraźnie niebieska. Widok byłby jeszcze bardziej bezkresny gdyby nie idące z Brazylii dymy – od lasów wypalanych pod uprawę.
Pierwszego dnia po krótkim marszu pod górę, rozbiliśmy się nad strumykiem i zjedliśmy kolację przy ognisku. Kurczę, gdybyśmy wiedzieli, że nie musimy liczyć na kuchenkę gazową, zabralibyśmy inne jedzenie, nie tylko żarcie instant. Nazajutrz cały dzień łaziliśmy po Mesecie. Szczęściem akurat w Santa Cruz szalał el Sur, wiatr z południa. Na Mesecie odczuwa się go jako delikatną bryzę, która ratowała nam życie. Inaczej słońce spiekło by nas żywcem. Dla turystów udostępniony jest tylko jeden szlak na górze. Meseta jest ogromna i ma ponoć wiele cudnych zakątków, ale z powodu panoszącej się lejszmaniozy nikogo się tam nie wpuszcza. Poza nielicznymi turystami (wg rejestru parkowego – ok. 350 osób rocznie) i badaczami przyrody, na walorach Mesety poznali się też narkobossowie. Do połowy lat 80-tych na Mesecie regularnie działała fabryka kokainy. A że miejsce dość odludne, przez ładnych kilkanaście lat (jak nie dłużej) nikt nie zauważał samolotów kursujących w tę i wewtę, aż narcos nie ubili przyrodnika z boliwijskiej ekspedycji, profesora Noela Kempffa Mercado, który dziś jest patronem parku.
Trzeciego dnia spod Mesety wyruszyliśmy w stronę wodospadu Encanto. Mieliśmy iść kilka godzin aż się zmęczymy i zaobozować przy jednym ze strumyków. Ale strumyki mijamy i mijamy, a tam suche dno. Wreszcie trafiliśmy na jakąś błotnistą kałużę. Argentyńczycy mieli pastylki uzdatniające, więc do picia starczyło. Ale marzyła nam się kąpiel w strumieniu, więc, za zgodą przewodnika, zostawiliśmy ich i poszliśmy naprzód. Jak już się ściemniło, nagle jeep wyrasta przed nami. A tam przewodnik, z którego zrezygnowaliśmy. I straszy, że jeszcze ze 3 godziny drogi przed nami. I żeby uważać na węże. Złośliwe bydlę, bo po półtorej drogi byliśmy na miejscu – i to tylko dlatego, że zwolniliśmy, żeby lepiej te węże widzieć. A jakoś żaden się nie napatoczył. Jakieś 50km tego dnia przeszliśmy, więc widok „chatki”, czyli dachu na słupach bardzo nas cieszy. Całą noc budzą nas jakieś szmery i szelesty. W końcu jesteśmy samiuteńcy w dżungli z latarką jako jedyną bronią. Coś koło piątej rano nagle z ciszy wyłania się szum. Tysiące much, pszczół i innego paskudztwa z radością obbzykuje swoją pobudkę. Na szczęście ukłucie takiej pszczółki to nic w porównaniu z polską osą, więc po pierwszym razie przestajemy zwracać na nie uwagę. Kleszcze natomiast są wielkości główki od szpilki, więc nawet bym nie zauważyła, jakby mi nie pokazali. I nic nie przenoszą ponoć, a wyjąć łatwo. Natomiast prawie nie ma komarów. Czyli ze zwierząt niechcianych dużo się nie pokazało. Za to pożądanych widzieliśmy więcej niż gdziekolwiek. Dużą część czasu szliśmy sami albo daleko od przewodnika, więc byliśmy skazani na własne marne umiejętności tropicielskie. Ale mimo to kilka razy wypatrzyliśmy małpy, tzw. czepiaki, tyłeczek jelenia i masę kolorowych papug. Czwartego dnia od rana się relaksowaliśmy w strumyczku, aż doszusowała do nas reszta wycieczki i przeszliśmy się nad wodospad. Szczęściarze trafiają na pokaz małpich akrobacji. Nam pozostał widok strumienia wody spadającego z Mesety 150m w dół do jeziorka otoczonego okrągłą czerwonawą ścianą. Mało widowiskowe? Po nocy Pastor (czyli nasz przewodnik) próbował nam jakieś tapiry wytropić, ale nic z tego nie było. Ostatni dzień był ciężki. Po pierwsze dlatego, że już nic ciekawego nas nie czekało, więc jedyną motywacją był powrót. Poza tym wiatr ustał i cały dzień szliśmy w upale. Powiedzieliśmy Argentyńczykom, żeby wyszli wcześniej, to ich dogonimy. Ale chicos się sprężyli na myśl o prysznicach i do samego obozu w Fierros szliśmy sami. Tam wreszcie mi zaśpiewali argentyńską wersję „Sto lat” („Wszystkiego najlepszego w twoim dniu, oby cię tramwaj przejechał, obyś zjadła zepsute banany i żebyś, zamiast rosnąć, malała” :-) ). Kurczę, jakie urodziny ekstremalne. Zamiast tortu - puree z zachomikowanym salami, ale i tak pycha po tych chińskich zupkach.
Jeszcze w nocy poszliśmy poszukać tego tapira nieszczęsnego, ale uwziął się, żeby nie wyjść. Rano znaleźliśmy już tylko osy. Kilkadziesiąt skurczybyków krąży wokół mnie jak wokół Puchatka. Żyją sobie w norkach w drodze, więc to nie był dobry pomysł tą drogą się bezczelnie przechadzać.
Na widok Tocaya szczerze się cieszymy. Wracamy do cywilizacji, powiedzmy. Okazuje się, że turystom wyjeżdżającym przysługuje nocleg bardziej luksusowy. Jest prysznic nawet i podłoga drewniana. Za to pokoje nie mają sufitów. Cała chałupa jest podzielona ściankami działowymi jak amerykańskie biuro i wszystkie pokoje mają wspólny trzcinowy dach. A w nim – gromadka mieszkańców. Po zgaśnięciu światła (3 godziny dziennie w miasteczku jest prąd) pada hasło: netoperki, na miejsca, start. Nie wiem ile ich jest, ale rozkład lotów jest napięty. Co kilka minut coś mi śmiga nad głową, raz po raz mnie obsikując. Brrr, mimo upału zakrywam się prześcieradłem i korkuję uszy zatyczkami, żeby zasnąć.
Ponieważ w miasteczku łatwiej o dziczyznę niż mięso z hodowli, na obiad i kolację serwują nam jelenia. Argentyńczycy dwa razy wydłubują śrut ze swoich porcji. Na szczęście Adela dobrze gotuje. W sobotę Pastor zaprosił nas na śniadanie rybne. Tylko ja się załapałam, bo łoś od ryb trzyma się z dala, a Argentyńczycy o tej porze jadają tylko „gaszetitas” czyli ciasteczka. A zupa to była wyborna, podobnie jak smażone rybki, z których któraś niechybnie była piranią, ale jadłam tak zajadle, że zapomniałam spytać.
Na śniadaniu lokalny nauczyciel pytał mnie jaka jest moja fizjonomia, skoro jestem niewierząca. Pastor podpowiedział, że chodzi mu o światopogląd. Udało mi się nie roześmiać, mimo skojarzenia z Tytusem de Zoo. Bardzo mnie zachęcali, żebyśmy zostali w wiosce jako wolontariusze. Po dwóch dniach byliśmy już mocno zmęczeni sielankowym trybem życia i brakiem warzyw, ale dla kogoś kto szuka projektu wolontariackiego dla siebie Florida jest jak znalazł. Nie trzeba nic za to płacić, a jedzenie i zakwaterowanie jest za friko. Nic tylko cieszyć się naturą i kontaktem z lokalnymi. Na pewno jest to okazja do spróbowania wielu nowych potraw, bo je się tu wszystko co się upoluje. Mnie by zachęciła pieczeń z kapibary i zupa z żółwia. A ludzie, poza Tokayem, są bardzo naturalni i gościnni. Chcieliśmy się odwdzięczyć jakąś kolacją, ale nie było składników na nic, co nam do głowy przychodziło. Koniec końców, zdesperowana, zrobiłam onion ringsy. Kuchnia Adeli to centrum wydarzeń. Cała rodzina się zgromadziła, żeby się przyglądać produkcji nowego dania. W tym psy i prosiaki. Jedzenie się w mig rozeszło, my wróciliśmy do nietoperzy, a nazajutrz rano zabrał nas autobus do San Ignacio.
The Noel Kempff Mercado park has been on our minds for some time now. It’s probably the less visited of Bolivia’s national parks, as it’s difficult to get there but everybody who comes back from there raves how spectacular it was. How wild it is, how the animals are happily posing for the pictures and what not. The cheapest agency (6 days, of which just 2 in the park, the rest is just access from and back to Santa Cruz) charges USD 450 per person if there are 4 people. And it’s still a bargain as other agencies take 700 and some are shameless enough to charge 1000 (an agency from Samaipata). But on a message board we found accounts of daredevils who visited the park by themselves. We asked some details from FAN (the organization that, until recently, managed the park) and we had the trip more or less planned. A bus from Santa Cruz to Piso Firme (getting off in La Mechita) and then on to the park by jeep. We have no jeep arranged yet but turns out Natalia and David have taken care of it.
The bus, rather from the bus station, was leaving from the company’s office. Or so we thought. It actually was leaving from yet another place but we managed to track it down before it left. Our seats were not taken, but hard to get to, as the corridor was already used. Luckily we had just small backpacks, as those going to Mechita won’t have their baggage put on the roof. It’s too much of a hassle untying all the stuff for a handful of passengers who get off earlier. About noon we get to Mechita. It’s not a pueblo, just a lumberjack hut. A strange hut. It is divided into rooms, but each one is packed with igloo tents that serve as the proper rooms. We’re supposed to be picked up by Tocayo, the owner of the only jeep in the village of Florida, the base camp for visiting the park. We have been warned that the smooth operator likes to abuse his monopolist position. They call him on the radio and, of course, the price is off. Because it was his wife that quoted it to the Argentinians. Oh, my silly wife knows nothing. And he’s feeding us some bulls***. How tourists think he wants to cheat them while it’s just a misunderstanding. He will repeat this crap word for word to other tourists, within our hearing range. Luckily a young from Mechita tells us about the new bus from San Ignacio to Florida, so we will get on the jeep in Florida, for the price we agreed upon in the first place. The bus is several hours late as they were fixing it on the way, but it does come. We arrive in the village at night and log into an hospedaje – the floor is just ground, the restroom – a ditch outside, and there’s no running water. No sign of Tocayo. Next day they introduce us to our guide. A guy tourists don’t recommend, as he’s grumpy, and the guy from Mechita also added that he likes to drink. But you don’t get to choose guides. You go with the one whose number is up. Tocayo is still not there, he’s supposed to come in the evening. We find out there is a bathroom after all – a wooden fence with lots of peeping holes plus a bowl and a bucket with well drawn water. Good old countryside lifestyle.
They send us on a cruise on the Paraguá river. The promised animals don’t show up but the river is lovely, full of bends and water lily islands. At night, we are tipped that Tocayo is there. Of course he won’t look for us, we must look for him. He is Evo Morales look-alike, the same body build and sly eyes. Again, he’s fiddling with the price, and he wants to squeeze a cook in. But the cook price is not inclusive of any food! What kind of deal is it? Hard-pressed, he admits a cook’s role is to make sure we don’t leave trash behind. Wow. Finally, thanks to the Argentinian personal charm, our negotiations are concluded to our satisfaction. No cook, the guide can be changed, and the price goes just 10 dollars up (in total USD 150 for two-way ride). Next day we leave as late as 9 am as Tocayo is in no hurry. And since days are short, we won’t make it to the first camp, so we are to stay over in the same camp the jeeps drops us in. What a waste of time. Finally, Tocayo comes up with a trick: pay me 30 bucks more and I’ll take you all the way to where the trail begins. It saves us several hours’ walk and we gain a day. The trek finally starts off.
The park is divided into two parts. The north, with exuberant waterfalls, is only visited in the rainy season as it’s the only time it’s reached by a boat. The southern part is worth visiting in the dry season as there are far fewer bugs then and the trails are not all muddy. The main attraction of the south is la Meseta, a plateau with steep green walls, jutting from the jungle. Several hundreds meters up and the climate changes drastically – the plateau is covered with savannah with some palm tree oases. I know each continent has its own type of grassy plains, and savannah is African. However, it’s hard to call this place a steppe or pampas, as it really has an African feel. Anyway, somebody was explaining to me with great conviction that la Meseta is an extension of the African savannahs. That when the continents separated, a part of savannah stayed in America. I leave that to the experts. In any case, the difference in landscape between the foot of la Meseta and what grows up there is outstanding. From the top of the plateau you get a fabulous aerial view of the jungle below. A sea of jungle, as on the horizon it turns blue. The view would be even more boundless if it weren’t for the smoke coming from Brazil – from forests burnt down to provide arable land.
First day, after a brief walk uphill, we set up camp by the creek and had a supper cooked on the fire. Damn, should we have known we don’t have to rely on gas stove, we would have taken other food, rather than just instant grub. On the next day, we were all day out walking on la Meseta. Luckily, Santa Cruz happened to be ravished by l Sur, a wind from the south. On the Meseta you feel it as a gentle breeze that saves your life. Otherwise the sun would have burnt us alive. Just one trail is available for tourists up there. La Meseta is huge and supposedly has lots of marvelous corners, but due to the widespread leishmaniosis nobody is let in. Apart from the few tourists (according to the park’s log – ca. 350 people per year) and researchers, Meseta’s virtues were also appreciated by drug lords. Until mid-80s, there was a regular cocaine plant operating up on la Meseta. And since the place is quite remote, for over a decade (if not longer) nobody spotted planes shuttling to and thru, until the narcos killed a naturalist from a Bolivian expedition, professor Noel Kempff Mercado, after whom the park is named today.
On the third day, from la Meseta we headed off to the Encanto waterfall. We were supposed to walk several hours until we get tired and set up a camp near one of the creeks. But we go past one creek after another and they are all dry. Finally we bump into a pool of mud. The Argentinians had purifying tabs so there was enough for drinking. However, we were dying to plunge into the cool water, so, we marched on, leaving them with the guide. As it got dark, suddenly there’s a jeep coming out of the bush. It’s the guide we had opted out of. Cautioning us there’s 3 hours to go. And look out for the snakes. Snakes?? What a spiteful a****** – we got there after an hour and a half and just because we slowed down not to stamp on the fricking snakes. And none was in sight. We have walked some 50km that day, so we are pretty happy to see the “hut” or a roof on pillars. We keep waking up, there’s so many rustling sounds. After all, we’re just by ourselves in the jungle armed just with a flashlight. Around five am suddenly a huge humming sound emerges from the silence. Thousands of flies, bees and other filth are joyfully buzzing “rise and shine!”. Luckily, a sting by this little bee is nothing compared to a Polish wasp so after a first time we stop paying attention. Ticks are pinhead-sized so I wouldn’t even notice if I weren’t shown one. They don’t transmit anything dangerous and are easy to take out. And there are hardly any mosquitoes. In a nutshell, the undesirable animals were not a problem. As for the desired ones, we’ve seen more than anywhere else. Most of the time we walked alone or far from the guide so we had to rely on our poor tracking skills. Still, we saw spider monkeys several times, a deer’s bottom and a number of colorful macaws and parrots. On the fourth day, we relaxed in the creek all morning waiting for the guys to catch up and then we went to the waterfall. Lucky ones may spot a monkey antics show. We had to settle for a stream of water falling 150m down from la Meseta into a lake surrounded by a curved reddish wall. Not spectacular enough? At night, Pastor, our guide, tried to track some tapirs for us but it didn’t work out. The last day was hard. Firstly, there was nothing interesting left to see, so the only incentive was getting back. Also, the wind came to a standstill and we walked all day in a dead heat. We told the Argentinians to leave ahead of us so we can catch up later. But chicos got wings when they thought of showers waiting in the Los Fierros camp so we walked alone to the very end. When we got there, they finally sang me the Argentinian version of “Happy Birthday” (“All the best in your day, may you get run over by a tram, may you eat rotten bananas and get younger instead of growing” :-) ). This was some extreme birthday. Instead of a cake, mashed potatoes with salami saved just for the occasion but they still beat the Chinese instant soup.
The same night, we went out to look for the tapir, but he was bent on not coming out. In the morning we only found wasps. Several scores of them circling around me like I’m Winnie the Pooh. They live in holes in the road so it was a bad idea to walk down there like I own the place.
We were truly happy to see Tocayo’s face. We’re back to civilization, kinda. It turns out that the outbound tourists are entitled to more plush accommodation. There’s even a shower and a wooden floor. But there are no ceilings in the rooms. The whole house is divided by partition walls like an office and the rooms share a thatched roof. And a flock of residents inside it. After the lights are out (3 hours a day, the village has electricity) it’s bat time. I don’t know how many there are but the flight schedule is tight. Every couple of minutes something is wheezing over my head, pissing on me from time to time. Yuck. The heat notwithstanding, I cover myself with the bed sheet and put my earplugs on to get to sleep.
As in the village game meat is easier to get than pork or beef, we are served venison for dinner and supper. The Argentinians pluck shots out of their portions twice. Luckily, Adela is a great cook. And on Saturday, Pastor invites us over to a fish breakfast. Only I got to feast as Moose stays away from fish and the guys only eat “gashetitas” or crackers so early. And what a delicious soup it was, just like the fried fish, one of which must have been a piranha but I was gulping it so eagerly, that I forgot to ask.
At breakfast, Pastor and a local teacher tried to talk me into staying as volunteers in the village. After two days, we were already tired with the lazy lifestyle and lack of veggies but for somebody looking for a volunteering project Florida is as good as it gets. You don’t pay anything for it and accommodation plus food is free. Go ahead and enjoy contact with nature and the locals. It is surely an opportunity to try many new dishes, as they eat all they catch. I would be tempted by a roasted capybara and a turtle soup. And people, except for Tokayo, are spontaneous and hospitable. We wanted to cook something for Pastor but there were no ingredients for any dish we could think of. In the end, quite desperate, I made onion rings. Adela’s kitchen is a center of action. The whole family gathered to watch the process. Including dogs and pigs. The food was soon gone and we were back in bats´ arms and on the next day we left on a bus to San Ignacio.
- comments