Profile
Blog
Photos
Videos
Dzień 132 25/02/2014
Przyleciałyśmy wczoraj do Rio z przesiadką w São Paulo. Samolot z Foz do Iguaçu do São Paulo- niecałe 2 godz, z São Paulo do Rio - 37 minut, autobus z lotniska w Rio do dzielnicy Copacabana - ponad 2 godz, uff. Droga przez obrzeża Rio i opuszczone przez Boga, a często i ludzi dzielnice. Ale wreszcie dojechałyśmy (ledwo żywe). Na jedną noc mamy pokój (malutki, z jednym podwójnym łóżkiem i zasłonką zamiast drzwi do łazienki, ale jednak) tylko dla siebie, pod jutra pokój dzielony, ale w tym samym hostelu. Poszłyśmy na kolację do najbliższej restauracji na dzielni, znów na jedzenie na wagę. Niezłe.
Dzisiaj rano po śniadaniu zmieniłyśmy pokój na 8-osobowy, w którym będziemy spać do końca naszego pobytu w stolicy. Niestety, mam łóżko na górze.
Wreszcie udało nam się wyjść, by pojechać na Corcovado, gdzie znajduje się słynny na cały świat pomnik Chrystusa. Podobnie jak w Buenos Aires, najwięcej czasu spędza się na przebiciu się przez przez miasto. Niestety metro tam nie dojeżdża, więc wsiadłyśmy w autobus, którym w 40 minut dojeżdża się do stóp wzgórza. Tam wsiada się w malutki pociąg-funicular. To dwa wagoniki pełne głośnych Brazylijczyków, krzyczących i gwiżdżących, by przywołać sprzedawców wody czy śpiewających popularne piosenki w rytm muzyki wystukiwanej na bębnach przez jakąś grupę samba, która weszła na niepotrzebnym przystanku w drodze pod górę. Wagoniki suną bardzo stromym wzgórzem aż na szczyt. To tam króluje i na miasto z wysoka spogląda Chrystus. To Chrystus popkultury, zwrócony plecami do faveli, a przodem do portu, Copacabany, imprez, bogactwa i radości. W palącym słońcu, na błękitnym niebie wielki, biały pomnik prezentuje się okazale. Tłum ludzi potykających się prawie o siebie i próbujących zrobić zdjęcie pod różnym kątem, na siedząco, na leżąco, od dołu, z boku, by nie przeszkadzało znajdujące się wysoko i świecące prosto w oczy słońce. Nie jest bowiem łatwo objąć Chrystusa w kadrze, ma w końcu 30 metrów wysokości (38 m wraz z podstawą) i 28 metrów między szeroko rozpiętymi ramionami. Dominuje poczucie, ze jesteśmy za blisko, że rozpięte ręce Chrystusa nie mieszczą się w kadrze i obejmują raczej tych, co na dole. Jest tu też obok niewielka restauracja z fast foodem i sklepik, w którym można kupić pamiątki, od kartek, torebek, koszulek, kubków z Chrystusem, aż po medaliki, wisiorki, a nawet różańce. Chrystus nie wisi na nich jednak na krzyżu, tylko rozpościera swe ramiona, jak na pomniku. Uroczo tu, jak to w wesołym miasteczku.
Ale trzeba przyznac, ze panorama na miasto niesamowita. Choc mam wrazenie, ze to dlatego, ze to miasto jest duzo ladniejsze z gory. Zobaczymy, jak bedzie dalej.
W Rio wszystko jest przesadnie wyolbrzymione: ogromne miasto, ogromna figura Chrystusa, długie plaże (sama Copacabana ma 4.5 km długości), największy karnawał, wielki kontrast między bogactwem i imprezą bogaczy, a biedą i przemocą faveli. Nawet upał mają tu za duży: 37 stopni (odczuwalne chyba 45), wilgotność, palące słońce, brak powietrza. Wciąż boli mnie noga, upał nie pomaga, puchnie jeszcze bardziej.
Zjechałyśmy na dół (zasnęłam w tym wagoniku, to miasto próbuje mnie chyba wykończyć), a potem wróciłyśmy autobusem na Copacabana. Wysiadłyśmy jednak trochę wcześniej, by poznać dzielnicę. Zjadłyśmy kanapki w jakimś tanim barze z przykręconymi stołeczkami i poszłyśmy przejść się wzdłuż plaży.
Ani Brazylia, ani Rio nie były na mojej liście najbardziej wyczekiwanych miejsc. Ale muszę przyznać, że jak szłyśmy wzdłuż plaży na Copacabana, koło Atlantyku, w słońcu, wśród biegających ludzi, pojawiającej się raz na jakiś czas muzyki, barów na plaży, z widokiem na znajdujące się niedaleko wzgórza, to zaparło mi dech. Naprawdę jesteśmy w Rio, na Copacabana i zostajemy na karnawał? Wow! Podoba mi się zakończenie tej wyprawy. Nie jest to miejsce, w którym bym chciała zostać, ale na parę dni jest dobrze. Bardzo uważamy, jesteśmy bardzo ostrożne (wyszłyśmy dziś na miasto prawie z niczym, bo bałyśmy się, że nas okradną), może trochę przesadzamy, bo nie możemy się tu wyluzować, ale dzięki temu póki co, odpukać, wszystko bez żadnych problemów.
Potem usiadłyśmy w barze na plaży na caipirinię, w końcu jesteśmy w Brazylii! Miała być najlepsza w Rio, czyli co za tym automatycznie idzie, najlepsza na świecie. Rzeczywiście niezła. Na plaży goście grali w siatkówkę... bez użycia rąk. Przerzucać piłkę na drugą stronę siatki mogli, jak w piłce nożnej, kopiąc, odbijając głową, przyjmując na ciało. Wiadomo, wygłupy kumpli na plaży, ale pomyślałam sobie, że nie na próżno mówi się, że Brazylia jest krajem piłki nożnej. Taki tytuł zobowiązuje, jak widać, nawet w grze w siatkówkę :)
Przeszłyśmy się piaskiem w wodzie, musiałam zamoczyć nogi znów w Atlantyku. Woda zimna, może pomoże na stopę?
Wieczorem poszłyśmy na kolację znów do baru na wagę. Tym razem na sushi. Jak na takie miejsce, to nawet niezłe, ale tęsknię za sushi w Barcelonie.
- comments