Profile
Blog
Photos
Videos
Dzień 134 27/02/2014
Właściwie można powiedzieć, że nie zrobiłyśmy dziś nic. Próbowałyśmy, naprawdę. Po leniwym poranku (pisaniu bloga, który mi jednak trochę czasu zżera) pojechałyśmy metrem (a nie jak do tej pory codziennie autobusem) do centrum, by zobaczyć słynne akwedukty na Lapa i wjechać odkrytym pociągiem (bo podobno piękne widoki) na położoną na wzgórzu dzielnicę Santa Teresa. No cóż, za wiele z tych planów nie wyszło. Przede wszystkim okazało się już na miejscu, że pociąg wyjeżdżający na górę nie działa. Tak po prostu. Pewnego dnia przestał działać i go zamknęli. Choc slyszalam tez, ze byl jakis wypadek... Coś tam naprawiają, ale ani nie wiadomo, jak to idzie, ani kiedy będzie działał. Mam nadzieję, że skończą przed mundialem. Niestety, nam już się teraz nie uda.
Poszłyśmy więc zobaczyć znajdujące się prawie w centrum miasta akwedukty da Lapa z XVII w., zbudowane, by transportować wodę z rzeki Carioca do centrum Rio. Stylem przypominają te słynne rzymskie, 42 łuki mają ok. 64 metrów wysokości. Szczerze mówiąc, jakoś nie wyglądają tak okazale. Może dlatego, że otoczone są budynkami i ruchliwymi ulicami.
Potem usiadłyśmy na kawę i przypomniałam sobie, że dziś tłusty czwartek. Nie było pączków, ale znalazłam coś w stylu oponek, no i cappuccino okazało się tu z czekoladą (ale za słodkie!). Jaki kraj, taki tłusty czwartek.
Poszwędałyśmy się jeszcze po mieście i mimo że nic nie zrobiłyśmy, to wróciłyśmy zmęczone. Naprawdę myślę, że to miasto próbuje nas wykończyć tym upałem. Cóż zrobić z tak leniwie spędzonym dniem? Poszłyśmy do kina na film Na tropie skarbow nazistow (czy jakos tak). Niezły, śmieszny, obsada, George Clooney, wiadomo. Tylko czemu Amerykanie muszą znów ratować świat, tym razem europejską sztukę? God bless America, co my byśmy bez nich...
Skoro mało produktywnie spędzilyśmy dzień, to trochę o kraju. Przede wszystkim język. Ufff, portugalski brazylijski naprawdę nie jest łatwy. Z tego co pamiętam z mojego krótkiego pobytu w Porto w Portugalii, tu europejska wersja tego języka była łatwa, a przynajmniej możliwa do zrozumienie (jeśli się mówi po hiszpańsku, no i kataloński też trochę pomaga). Ten akcent tutaj nas zaskoczył i trochę wystraszył. Nadal jest tak, że mówimy głównie po hiszpańsku a oni odpowiadają po portugalsku (czasem tylko przechodzimy na angielski), ale wiele słów nam umyka, rozumiemy z kontekstu, albo i nie, czasem tylko pojedyncze słowa (na szczęście przeważnie każda z nas wyłapuje różne słowa, więc możemy skleić prawie całość!). Zdarza się jednak, że nie rozumiemy nic i czujemy się jak ignorantki. Denerwuje nas to, tęsknimy na hiszpańskim, za możliwością całkowitego dogadania się z lokalnymi mieszkańcami. Swoją drogą, jak podróżują po całej Ameryce Południowej ludzie bez żadnej znajomości hiszpańskiego?! Spotkałyśmy wielu takich. Nie wiem, czy bym potrafiła.
Choć, co ciekawe, co chwilę zdarza się nam, że ludzie albo myślą, że jesteśmy z Brazylii (dlaczego?), zaczynają do nas płynnie mówić i ze zdziwieniem przerywają, gdy mówimy, że nie rozumiemy (lub widzą nasze tępe wyrazy twarzy). Albo są przekonani, że jesteśmy z hiszpańsko-języcznej części kontynentu, głównie z Argentyny (o nie, czyżbym podłapała już ten dziwny akcent?). Tam mnie pytali z której części Hiszpanii jestem, tu-czy z Argentyny. Swoją drogą martwię się o mój hiszpański po powrocie do Europy! Będzie to dziwna mieszanka hiszpańskiego i latynoskiego.
A wracając do portugalskiego, to weźmy np. dni tygodnia. Bardzo dziwne, ale skoro wiemy już, że Bóg stworzył Rio w niedzielę, to naturalnie jest to dzień pierwszy (choć wciąż nie widzieć czemu nazywa się domingo), poniedziałek to więc dzień drugi, czyli segunda-feira, wtorek to terça-feira, a środa quarta. Więc dziś czwartek, czyli quinta-feira, dzień piąty. I tak mi się to miesza (muszę za każdym razem liczyć od poniedziałku). No i weź tu się naucz tego języka!
Zawsze wydawało mi się, że to trochę wstyd, że Warszawa ma jedną (no, prawie dwie) linie metra. Ale wielka metropolia Rio ma jedynie dwie, wcale nie za długie, z czego przez 10 przystanków obie linie idą obok siebie. Bez sensu. Dlatego większość ludzi jeździ tu autobusami i mimo korków jest łatwiej i taniej. Skoro o autobusach: w każdym autobusie jest zamontowana kręcąca się bramka (nie przejdzie się bez płacenia), a obok niej siedzi osoba, której płaci się za przejazd (standardową stawka 3 reales, czyli ok 1.20 dolca dokądkolwiek się jedzie). Rozumiem, że nie chcą, by zajmował się tym kierowca, bo to by opóźniało przejazd, ale czemu nie sprzedają biletów? Mam wrażenie, że wynika to wszystko z nieufności, że ludzie by jeździli na gapę.
A swoją drogą to mi przypomniało, że zapomniałam napisać, jak skomplikowane jest dopiero jeżdżenie autobusami w Buenos Aires. Tam trzeba kupić kartę na doładowania, ale można ją kupić tylko w określonych miejscach, nie dałyśmy rady, potem nie miało już to sensu. Nie na problemu w metrze, gdzie można kupić (trochę drożej) pojedyncze bilety. Niestety metro nie dojeżdża wszędzie, a w autobusach, gdy nie ma się karty, można płacić tylko monetami, wrzucając je do specjalnej maszyny. Wychodzi dokładnie dwa razy drożej, ale największy problem w tym... że monet się właściwie nie używa i praktycznie nie ma ich w obiegu. Można je dostać jedynie na poczcie albo w banku.
Za to ludzie (wszędzie, ale jakoś mam wrażenie, że szczególnie doświadczamy tego w Brazylii), są bardzo pomocni. Jak tylko widzą, że szukamy jakiejś ulicy czy autobusu, zatrzymują się, oferując pomoc. Potem tłumaczą nam wszytko szczegółowo i tak wracamy do punktu dotyczącego języka.
- comments