Profile
Blog
Photos
Videos
Dzień 135 28/02/2014
Skoro wjechałyśmy już drogim wyciągiem na Pao de Acucar i Corcovado, poznałyśmy brazylijskiego Chrystusa, fascynujące widoki z góry na bogactwa miasta, wypiłyśmy drinki z parasolką (no dobra, bez) na słynnej plaży bogaczy Copacabana, to postanowiłyśmy poznać drugą, tę ciemniejszą stronę miasta i pojechałyśmy do faveli. Bez obaw, z przewodnikiem, z grupą, do spacyfikowanej Rocinha i spokojniejszej Vila Conrado. Trochę miałam obiekcje, czy iść. Pomyślałam sobie, że to będzie taka zorganizowana wycieczka, gdzie nas zabiorą w przygotowane miejsca, by pokazać nam, że nie taka favela straszna, jak ją malują, że będzie to trochę, jak wycieczka do zoo i że prawdziwej faveli zobaczyć się tak nie da, bo trzeba by się zapuścić w jej ciemne uliczki, a tego zrobić nie mogę, bo za wiele jeszcze krajów do zobaczenia w życiu mam! No ale w końcu stwierdziłam, że jak nie teraz to już pewnie nigdy (bo nie sądzę, bym kiedyś wróciła do Rio), a poza tym przekonało mnie to, że część pieniędzy idzie na pomoc dzieciom z faveli. I pojechałyśmy.
Najpierw do faveli Rocinha, znajdującej się na wzgórzach za Copacabana i Ipanema (widać wieczorem z plaży jej oświetlone domy), która jest największą w Rio. Mieszka tu około 250 tys ludzi (oficjalnie 100 tys) i była jedną z pierwszych w stolicy. To tu w latach 20-30 XX wieku przybyli pierwsi emigranci z innych części kraju w poszukiwaniu lepszego życia. Nie mając pieniędzy i możliwości zamieszkania w centrum miasta, osiedlili się na ziemi niczyjej, na zboczach osuwających się co chwila wzgórz, gdzie państwo nie chciało nic budować. Z czasem niewielkie osiedle rozrosło się do wielkości miasta. Obecnie trudno tam znaleźć teren do budowy, więc domy i favela rosną w górę, wraz z powiększaniem się rodziny, czyli dość często, bo przeciętna dziewczyna z faveli ma swoje pierwsze dziecko w wieku 14-15 lat, kolejne-dwa lata później, w wieku 19-20 rodzi trzecie (oczywiście każde ma innego ojca, bo, jak stwierdziła nasza przewodniczka, inaczej byłoby za prosto, jak na życie w faveli) i wtedy przeważnie "podwiązuje się" i kończy proces prokreacji. Każde nowe pokolenie w rodzinie to zatem nowe piętro domu.
Favela to oczywiście bieda, choć nie są to slumsy Afryki czy Indii, jak lubimy myśleć w Europie. W każdym domu jest woda, elektryczność, choć ta ostatnia działa na zasadzie, że każdy kradnie od każdego i wszyscy to akceptują. Widać to na ulicach, gdzie nad głowami biegnie tysiące splątanych kabli. Nie wiem czy ktokolwiek wie, jak to działa, ale podobno jak coś się zepsuje, to przyjeżdża ekipa, która coś tam rusza i zaczyna działać, więc może oni wiedzą, co z czym się łączy. A i prawie każdy dom ma... antenę satelitarną. Widać to szczególnie z góry, z tarasu jednego z domów wyżej: gęsta sieć domów, każdy ma piętro w innym kolorze i stylu (choć trzeba przyznać, że domy sprawiają tu wrażenie mocnych, sporo ludzi stąd pracuje wszak w budownictwie, budując nierzadko drogie nadmorskie hotele, więc znają się na rzeczy), między nimi trudno wbić szpilkę, smród i bród, ale nad tym wszystkim króluje masa talerzy. Smród i bród to jedno, ale piłkę nożną gdzieś przecież trzeba obejrzeć!
W 2013 roku rząd postanowił spacyfikować i przejąć rządzoną przez gangi narkotykowe favelę. By nie polało się za wiele krwi, poinformowali wcześniej wszystkich o akcji, gangi wynosiły się więc noc wcześniej i kiedy następnego dnia czołgi, samochody i helikoptery policyjne szturmem wdarły się na teren faveli (oczywiście przy obecności gazet i telewizji), na ulicach nie było nikogo. Źli chłopcy opuścili favelę, a jej mieszkańcy na wszelki wypadek pochowali się do domów. Czyli akcja zakończona sukcesem, ale podobno rzeczywiście od tamtej pory jest relatywnie mniej przemocy, broni i narkotyków. Na każdym kroku stoi policja. Podobno skorumpowana.
Naszą przewodniczką była Francuzka, która od trzech lat mieszka w faveli. Bardzo fajna i w sumie to jej doświadczenia i opowieść były najciekawsze. Postanowiła przenieść się trzy lata temu do Rio, nie miała za dużo kasy, więc znalazła tanie mieszkanie w faveli Vila Conrado, gdzie mieszkała przez rok. Potem poznała swojego obecnego chłopaka, który mieszkał w faveli Rocinha, to się do niego przeprowadziła. Mieszkają tam od dwóch lat.
Tak jak myślałam, o faveli głównie pozytywnie: że wszystko tu jest, co trzeba (sklepy, bank, szpital i nawet dojeżdża miejski autobus), że to takie małe miasteczko w olbrzymiej, anonimowej metropolii, że favela to zżyta społeczność, niczym wielka rodzina i że wielu mieszkających to ludzi, mimo że pracuje i zarabia sporą kasę, to nigdy by się stąd nie wyprowadziła do anonimowych bloków czy wielkich dzielnic stolicy. Rzeczywiście, ma się wrażenie, że wszyscy ją to znajdą, co chwila pozdrawiają, zagadują, zaczepiają. Naturalny uśmiech, serdeczność i życzliwość. Super, ale jakoś mało słów o tych ludziach, którzy nie mieszkają przy głównej ulicy, gdzie jeździ autobus, stoi bank i masa policji. O tych, którzy mieszkają w ciemnych uliczkach faveli, gdzie nie tylko nie dochodzi autobus, ale gdzie nigdy też nie dojdzie nadzieja na lepsze życie i poprawę losu. O tych, którzy chcieliby uciec z faveli, ale prawdopodobnie ani oni, ani ich dzieci nigdy nie będą mieli możliwości na lepsze miejsce do życia czy pracę, więc zajmują się narkotykami, handlem bronią albo niczym. O nich tylko tyle, że "oni to nawet adresu nie mają"...
Ale sama przyznaje, że życie w faveli bywa uciążliwe. Smród, brud, płynące ulicami podczas deszczu rzeki śmieci, pełne szczurów. No i strzały, które od czasów pacyfikacji zdarzają się rzadko, głównie w nocy, no i raczej nie przy głównej ulicy, gdzie mieszka, ale jednak przyznaje, że nie słyszała w całym życiu tylu strzałów, co w ciągu ostatnich lat w faveli. A są tak powszechne, że przy strzałach i krzykach, kilka ulic dalej ludzie spokojnie piją piwo. Chleb powszedni i jakoś żyć trzeba, ale mówi, że nie chciałaby się kiedyś przyzwyczaić do odgłosów strzałów. Między innymi dlatego, chce się wprowadzić i szuka mieszkania poza favelą. Tym bardziej, że jest w trzecim miesiącu ciąży... Nie wiem, ile by mi musieli zapłacić, bym tam zamieszkała. A jeszcze w ciąży, masakra. A podobno ceny rosną także i w faveli, jedzenie w barze jest w cenie tego z centrum miasta, a wynajem dwupokojowego mieszkania w Vila Conrado kosztuje nawet i 1500 reales, czyli ok 650 dolarów! Ostro!
Potem pojechaliśmy do drugiej, mniejszej, spokojnej faveli Vila Conrado, w której nigdy nie było większych problemów. Tam przeszliśmy się chwilę jej małymi, wąskimi uliczkami, wśród stojących w odległości kilku metrów od siebie domków. Jedno jest pewne, anonimowość w faveli nie istnieje. Nie tylko chcąc nie chcąc, słychasz tej samej muzyki czy oglądasz ten sam serial, co twój sąsiad. Prawdopodobnie jesteś także świadkiem i uczestnikiem najintymniejszych chwil ich życia. Właściwie zapomnij o intymności i zaakceptuj życie w komunie.
W Vila znajduje się też fundacja "Para ti" ("Dla ciebie"), stworzona w latach 80 przez włoskie małżeństwo, by pomagać dzieciom z faveli. Edukacja w Brazylii jest nie tylko na bardzo niskim poziomie (wiele nastolatków nie umie dobrze czytać czy pisać), ale dzieci chodzą do szkoły jedynie pół dnia, rano lub popołudniu. W faveli oznacza to, że drugą połowę dnia spędzają na jej ulicach, wschód narkotyków i broni, a zapracowani rodzice bardzo często nawet nie wiedzą, gdzie znajdują się ich dzieci. Organizacja została więc stworzona, by zapewnić tym dzieciom bezpieczne miejsce do nauki i zabawy, a przede wszystkim odciągnąć je od niebezpieczeństw ulicy.
Ciekawa wycieczka, oczywiście, jak myślałam, była to próba sprzedania nam dobrej twarzy faveli, trochę z pominięciem jej ciemnych stron. Ale dobrze zobaczyć na własne oczy choć skwarek słynnej faveli.
Popołudniu pojechałyśmy nadzielnicę Lapa w poszukiwaniu słynnych kolorowych schodów, które prowadzą na położona na wzgórzu dzielnicę Santa Teresa. Nie znalazłyśmy ich najpierw, więc na Santa Teresa wdrapałyśmy się wzdłuż remontowanych szyn tramwaju, długą, żmudną drogą pod górę, w strasznym upale. Uff. Na szczęście okazało się, że Santa Teresa jest super. Trochę przypomina Montmartre w Paryżu, trochę Barcelonę. Jest pełna klimatu, artystów, małych kawiarenek, barów, kolorowych graffiti. Jeśli kiedykolwiek z jakiegoś powodu miałabym zamieszkać w Rio (nigdy nie wiadomo!), to chciałbym mieszkać tutaj, w Santa Teresa.
Usiadłyśmy w barze na kanapki, a potem miałyśmy zwiedzać znajdujące się tu ruiny i muzea. Niestety, życie w Brazylii kręci się wokół karnawału, któremu podporządkowane jest wszystko: szkoła, praca, codzienne życie i godziny otwarcia muzeów czy innych miejsc. Innymi słowy: wszystko pozamykane i kultury brak, bo jest zabawa.
Mam natomiast wrażenie, że to miasto zaczęło nas wciągać. Niczym choroba wkrada się do każdego zakamarka ciała wraz z tropikalnym upałem, potem, swędzącymi ukąszeniami komarów i insektów. Nim człowiek się zorientuje, zaczyna pochłaniać bez reszty. Trudno pozostać wobec Rio obojętnym, wywołuje sprzeczne uczucia, które zmieniają się z każdym dniem lub każda zmianą dzielnicy.
Zresztą, wiem, że pisałam, że jestem gotowa do powrotu, że już czas. Bzdura, zmieniam zdanie. Mogłabym jeszcze podróżować. Śnią mi się jakieś dziwne sny o powrocie, o utknięciu w jednym miejscu. Trudno to wytłumaczyć, ale dobrze jest być w ruchu. Jak się raz ruszy, to chyba ciężko przestać.
Udało nam się znaleźć kolorowe schody (którymi zeszłyśmy na dół), wyłożone masą kolorowych, głównie czerwonych, kafelków, na nich różne obrazki, zdjęcia i napisy. A na schodach masa ludzi, głównie turystów i przeróżnie poprzebieranych ludzi wspinających się na Santa Teresa, by świętować karnawał. Karnawał w Brazylii to bowiem głównie permanentna impreza na ulicach. W każdej dzielnicy, na głównej ulicy czy placu grają i spiewają tzw. blocos, czyli grupy muzyczne. Niektóre idą ulicami, inne przemieszczają się na platformach na ciężarówkach. Wokół nich gromadzą się tłumy przebranych, tańczących, skandujących, śpiewających, podskakujących ludzi, często całych rodzin z dziećmi. Czyli "popcorn" karnawału. Uczestniczyć tak w karnawale, nie będąc częścią parady czy grupy, ale tańcząc i skandując wraz z nimi obok, to "być popcornem". Piękne.
Wieczorem poszłyśmy więc na karnawał niedaleko, na Ipanema. Fajnie, ale że dziś pierwszy dzień, to jeszcze mało to rozkręcone. Przypominało to normalną imprezę na plaży, jak np. San Joan w Barcelonie, z masą rozentuzjazmowanych nastolatków. Albo już po prostu stare jesteśmy. Pokiwałyśmy się trochę w takt brazylijskiej muzyki (wszyscy tu znają słowa i śpiewają! znów brak nam języka), wypiłyśmy caipirinię zrobioną przez prześmieszną starszą panią, która bardziej była zajęta tańczeniem i śpiewaniem niż swoją pracą (może dlatego niewiele było w tym drinku alkoholu) i zmyłyśmy się jak kopciuszki przed północą.
- comments