Profile
Blog
Photos
Videos
Dzień 130 23/02/2014
Jesteśmy już w Brazylii. Rano przyjechałyśmy autobusem do Foz do Iguaçu, czyli parku narodowego i wodospadów po brazylijskiej stronie. Oba miasteczka znajdują się bardzo blisko sobie, właściwie dzieli je tylko most przez rzekę Iguazu, ale autobus nie czeka na granicy, więc musiałyśmy wysiąść, wystać pieczątki, a potem poczekać na następny autobus. Ale trzeba przyznać, że to bardzo przyjemna granica.
Znalazłyśmy nasz hotel (bardzo miły i nie wiem czemu, ale dostałyśmy suite i mamy dwa pokoje i trzy łóżka? Co my zrobimy z tym nadmiarem miejsca? :)), odpoczęłyśmy (wciąż nie za dobrze z moją stopą, właściwie to gorzej, niż wczoraj) i ruszyłyśmy w poszukiwaniu jedzenia. W Brazylii bardzo popularne są bary z jedzeniem na wagę. Wyglądają jak popularne w Barcelonie bary all-you-can-eat (jedz-ile-chcesz, czyli płacisz wejściowe i po godzinie czy dwóch wytaczasz się ledwo oddychając i żałując, że zjadłeś trzy razy więcej, niż powinieneś), ale różnica jest taka, że nakładasz, co chcesz, ale płacisz w zależności od wagi (talerza, nie twojej). I jest to najtańsza opcja jedzenia. Znalazłyśmy taki bar w Foz i wbrew pozorom nawet niezłe jedzenie. Ok, nie jest to mięso z Argentyny, krab z Patagonii czy nawet makaron z Włoch, ale smakuje lepiej niż brzmi.
Po całej tej procedurze dla ciała pojechałyśmy autobusem do parku, by doświadczyć czegoś dla duszy. Pisałam wczoraj, że turystycznie i jak w parku rozrywki? Cofam, dziś to dopiero coś. Generalnie wszystko zorganizowane tak, by przypadkiem turysta się nie przemeczyl i nie nachodził. Spod głównego miejsca odchodzi autobus, który przejeżdża przez cały park. Nawet myślałyśmy, żeby może iść, ale że to kawałek, a moja stopa etc. Tylko, że nawet iść, by się nie dało, bo jest to wybetonowana ulica biegnąca przez środek parku narodowego. Dojeżdża się do ostatniego punktu, a tam idzie przez około kilometrowy odcinek parkiem przez kolejne punkty widokowe. Miło i nawet pojawiają się koati (takie szopowato-szczurowate, ale ladniutkie) i duże jaszczurki iguany, ale ludzi jak pod wieżą Eiffela (przesadzam, ale tylko trochę!). Aż wreszcie dochodzi się do Garganta del Diablo, tej samej, którą widzieliśmy wczoraj, ale dziś oglądany ja od drugiej strony i wygląda zupełnie inaczej. Punkt widokowy jest dużo niżej, jakby w połowie wysokości, na specjalnie zrobionym długim moście. Woda spada z taką siłą, że całkowicie ochlapuje wszystkich, dużo bardziej niż wczoraj. Wychodzi się stamtąd mokrusieńkim. Upał w parku jest jednak tak tropikalny i nie do zniesienia, że właściwie czekałam na ten moment i z przyjemnością zostałyśmy tam dłużej, by jeszcze bardziej zmoknąć. Potem ogląda się wodospad z trochę wyższego punktu. Bardzo piękne widoki, Iguazu jest rzeczywiście niesamowite, nigdy czegoś takiego nie widziałam. Ale mam wrażenie, że wczorajsza część argentyńską bardziej mi się spodobała, że tam Garganta del Diablo ogląda się z duzo bliższej odległości (mimo że tu ochlapuje bardziej), no i można więcej po parku pospacerować i jest więcej rzeczy do zrobienia (sam park jest też dwa razy większy niż ten brazylijski i spędziłyśmy w nim więcej czasu). Ale może też chodzi o to, że widziałyśmy tamtą stronę jako pierwszą i większe zaskoczenie. Słyszałyśmy wiele opinii o tym, która strona jest ciekawsze, ale może to zawsze ta widziana jako pierwszą zachwyca bardziej. Obie są piękne, ciekawe i warte zobaczenia.
Wychodząc z parku zaszłam do punktu pierwszej pomocy (bo stierdzilam, że oni będą się znać na swych insetkach). Bardzo miła pani, jak tylko zobaczyła mogą stopę, to spytała czy to osa była. Powiedziała, że to się tu niestety bardzo często zdarza, że te osy są bardziej jadowite niż europejskie, stąd taka reakcja alergiczna, a że puchnie mi i się pogarsza, bo upał a poza tym chodzę, a powinnam odpoczywać (ale jak? a swoją drogą, czy to oznacza, że tak, jak po ukąszeniu przez węża nie należy się ruszać, by jad się nie rozprzestrzenił? :)) Dała mi maść z jakimś antybiotykiem, kazała nie łazić za wiele i tyle. Poza tym powiedziała jeszcze trzydzieści innych zdań, ale kto by to zrozumiał? Bo oczywiście ona po portugalsku, a ja po hiszpańsku i czasami niełatwo. Ja pitolę, co za język. Dużo trudniejszy i dziwniejszy niż europejski portugalski. Tęsknię za hiszpańskim i za Argentyną, i Chile, naprawdę!
Wróciłyśmy do miasta, a wieczorem poszłyśmy na kolację... z Laurą (przyleciała dziś z San Paolo i się umówiliśmy) i jej koleżanką Emily, która dołączyła do niej z Dubaju na brazylijską część wyprawy. Miło było. Jak dobrze pojdzie, to się jeszcze zobaczymy w nasza ostatnia noc w Rio de Janeiro, bo one wtedy przylatują do stolicy.
- comments