Profile
Blog
Photos
Videos
Wsiedliśmy w Andesmara do Mendozy. 30 godzin minęło jak z bicza trzasnął, w coche cama nawet Andesmar się sprawdza. Z Mendozy wsiedliśmy w chilijski autobus do Santiago. Stareńki był model, do oglądania dawali gnioty argentyńskie z lat 70-tych, ale tu dopiero zobaczyliśmy jak się cama powinna odchylać do tyłu ? prawie 180 stopni, jak łóżko.
Santiago nie zdążyliśmy bardzo zwiedzić, bo za dwa dni mieliśmy lot na Wyspę Wielkanocną, a musieliśmy jeszcze biegać za pewnymi niezbędnikami typu kuchenka gazowa czy rowery. Naszemu gospodarzowi, Franciscowi, udało się jednak zwiedzanie w pigułce ? w pół dnia obiegliśmy główne atrakcje, bardzo przyjemny park na wzgórzu Santa Lucia, stary dworzec halowy Mapocho, teraz centrum kulturalne, rynek centralny (coś jak hala targowa w Gdańsku), pasaż tzw. nowojorski z giełdą, glowny plac, palac prezydencki itd. Nie odmówiliśmy sobie też ulicznej specjalności, racucha z dyni (sopaipillo), który oczywiście nam zaszkodził, ale co tam. W ramach rekonwalescencji zrobiliśmy placki z jabłkami. Zielone jabłka chilijskie jak wyglądają każdy wie, czysty plastik, ale w smaku są zaskakująco dobre, zwłaszcza po upieczeniu. Następnego dnia zwiedzaliśmy głównie malle, bo tam najwięcej sklepów turystyczno-sportowych. W przerwie między mallami natknęliśmy się w centrum na grupki młodziaków całych zapryskanych farbą i zbierających drobniaki. Okazało się, że to studenci pierwszego roku, którzy w dzień mechoneo ("postrzyżyny", bo dawniej kotom obcinano włosy) czyli dzień kota (ale nie jest to konkretna data tylko ustalona w tajemnicy, żeby koty wziąć z zaskoczenia) obrywają od starszaków i muszą wykupić zarekwirowane plecaki. Francisco mówi, że farba to najłagodniejsza wersja, bo czasem koty obrzuca się rybami, jajkami, majonezem. Zdarzają się też przesadzone pomysły, ale dzieciaki, które spotkaliśmy bardzo dobrze się bawiły. Popołudniu, w rzęsistym deszczu przekonaliśmy się jak ogromne jest to miasto, jadąc dwie godziny do malla, z przesiadkami. W lutym wprowadzili tu nowy system transportowy i wciąż jest straszny chaos. Autobusy przyjeżdżają przepełnione i trzeba robić niezłe podchody, żeby wsiąść. Ludzie reagują na to ciągle rozbawieniem, bo wiedzą, że to okres przejściowy i sprawy się wyprostują, ale prasa nie zostawia za to na władzy suchej nitki. Nowy system polega m. in. na tym, że nie ma pojedynczych biletów. Za przejazd można zapłacić tylko kartą chipową, w ten sposób że czytnik autobusowy obciąża jej saldo. My oczywiście, świeżynki, pchamy się do busa bez karty, ale zaraz się jakieś miłe osóbki ofiarowują, że zapłacimy im w drobnych, a one zrobią za nas ?bip? (tak się też, od tego bipania, nazywa karta). W innym autobusie, kiedy mówimy kierowcy, że karty nie mamy, pozwala nam jechać za friko. Wieczorem mieliśmy jechać po rowery na ulicę San Diego, gdzie pełno wyspecjalizowanych sklepików, ale źle wysiadamy z metra i ktoś nam mówi, że tam nie ma co jechać, bo zanim dotrzemy, wszystko pozamykają. Zamiast tego trafiamy do małego sklepiku rowerowego i wykupujemy dwa ostatnie rowery, hihi. W drodze powrotnej przez ulicę San Diego okazuje się, że wszystko jednak jest czynne, ale przynajmniej szybko podjęliśmy decyzję, zamiast przebierać w ofertach. Rowerki znanej w Chile firmy bianchi, bieda wersje z absolutnie badziewnym osprzętem azjatyckiej firmy, której nazwy nawet nie wymówię, ale przerzutki chodzą gładko. Kupiliśmy je dlatego, że na wyspie wynajem czegokolwiek jest bardzo drogi, a według przewodnika zdarzają się często straszne graty. Wieść niesie, że opłaca się zawieźć na wyspę własny rower, po kilku dniach koszt się zwraca, a jeszcze można go sprzedać tubylcom, bo na wyspie nie ma sklepu rowerowego. A LAN pozwala rower przewieźć za darmo w ramach bagażu, do 40 kg na osobę. Pojawił się tylko problem transportu na lotnisko, bo do zwykłej taksówki się nie zmieścimy, a do autobusu nie chcą nas zabrać. Natomiast za taxi bagażową chcą nas skasować 150 zł, za trasę 20-minutową, cholera jasna. Franscisco, kochany, ponad godzinę obdzwaniał wszystkie firmy, aż znalazł ofertę firmy Delfos za 90zł, nic taniej się nie dało. Rano na lotnisku okazało się, że nie wystarczy zdjąć przedniego koła i spuścić powietrza, trzeba jeszcze rower czymś owinąć. Starzy wyjadacze sami sobie zaaplikowali karton z pudeł, a my musieliśmy skorzystać z usługi foliowania, kolejne 50zł od łebka. Ech, porządna inwestycja się robi. Samolot nam się trafił z najlepszej półki, z ekranem w każdym oparciu, z 50 filmami do wyboru, a żarcie najlepsze, jakie dotąd nam zaserwowali w samolocie. Witamy w Rapa Nui.
We boarded an Andesmar bus to Mendoza. The 30 hours went by before we knew it, coche cama works even in Andesmar. In Mendoza we got on a Chilean bus to Santiago. It was an old model, they played some Argentinian bores from the 70-ties but that was where we learnt how a coche cama should recline – almost by180 degrees, like a bed.
We hardly got to know Santiago as we had a flight to the Easter Island in two days and we had some legwork to do after bare necessities like a gas stove or bikes. Our host, Francisco, managed to give us a comprehesive city tour, covering main highlights in half a day, with a very nice park on the Santa Lucia hill, an old Mapocho train station, now turned an art. center, central marketplace, so called New York alley featuring the stock exchange etc. We couldn’t say no to a street specialty, a pumpkin pankcake (sopaipillo), which of course gave us a hard time afterwards, oh, well. As part of recuperation efforts we made Polish apple pancakes. Green Chilean apples look like made of plastic but turn out quite tasty, especially when cooked. Next day we mainly visited shopping malls as they have the most outdoor stores. In the downtown, in between two malls we bumped into groups of young kids all sprayed in paint and collecting change. They were university freshmen that on the mechoneo day (which is not a fixed date, it’s scheduled in secret to take the newbies by surprise) get a beating from the seniors and have to buy back their requisitioned backpacks. Francisco says the paint is the most benign version as sometimes fish, eggs or mayonnaise is thrown at the kids. Occassionally someone goes too far, causing some harm in extreme cases, but the kids we met seemed to be having a great time. In the afternoon, in the puring rain we learnt how big the city is, when it took us two hours to get to the mall, with some transfers. In February, a new public transportation system was introduced here and there’s still a lot of chaos. Buses come overloaded and you need to do tricks to get in. People take it good humoredly because they know it’s a transition period and things will get back to normal but the press is bashing the authorities for that. The new system consists in that there are no single fares. You pay for your ride with a chip card, with credits deducted from the balance by the card reader. Of course we, being new to all this, get on the bus with no card but some nice girls offer to do the „beep” for us (hence the card name, bip) and take the equivalent in coins. In another bus, the driver just lets us in for free. At night we were supposed to look for bikes on San Diego street, where specialized bike stores abound but we got on the wrong subway station and somebody tells us there’s no point in going there as all will be closed by the time we get there. Instead, we find a small bike store, and buy the two last bikes they have :-). On our way back through San Diego street, turns out everything is still open, but no harm done, at least we didn’t hesitate much. These are bikes of an all-Chilean brand Bianchi, an absolutely no-frill version with very basic accessories by an Asian no-name company, but the speeds go smoothly. We bought them because they charge a lot for bike rental and according to the guidebook, sometimes you are offered a piece of junk. Rumor has it that it pays to take a bike to the island and in a couple of days you break even and then you can still sell it to the locals as there is no bike store. And LAN carries your bike free of charge within the 40 kg baggage allowance. There was just a small problem: how to transport the bikes to the airport, as they won’t fit in a regular taxi and they won’t let us in the bus. A cargo taxi wants to scalp us, charging 50 bucks for a 20-minute ride. Our dear Franscisco wasted over an hour to call all the companies and in the end found 30 bucks offer by Delfos, and it doesn’t get any cheaper. In the morning, at the airport, it turned out it’s not enough to take off the front wheel and pump out the air, you also are required to wrap something around the bike. Old stagers put a cardboard around their bikes, and we had to have ours plastic wrapped, for 25 Euros in total. Man, this is turning into a serious investment. The airplane is top shelf, with a screen in every seat, with a choice of 50 movies, and the best food I have ever had on a plane. Welcome to Rapa Nui.
- comments