Profile
Blog
Photos
Videos
Iquique okazało się nie takie straszne, jak je malują. Zwłaszcza w słoneczną pogodę (która Antofagaście jednak już nie pomogła) i w związku z tym, że trzymaliśmy się z dala od szemranych okolic rynku, gdzie facet kiedyś udawał, że do nas celuje ze spluwy, wymyślając nam od wstrętnych gringo (brr). Jak tylko zajechaliśmy w niedzielę rano do hotelu, już czekały na nas ulotki taniej wypożyczalni (czyli RENTACAR-u, jak tam się mówi :-)) Wynajem auta kosztował tyle co jeden nocleg, hehe, i za godzinę mieliśmy autko z dostawą do hotelu!
W końcu to strefa wolnoclowa, więc te autka kupują za bezcen i takich wypożyczalni lokalnych jest niezły wysyp, np. nasza Olife. Jak znalazł w okolicach Iquique, które warto zjeździć w poszukiwaniu niesamowitych geoglifów czyli wielkich obrazów ułożonych z kamieni lub z wykopanych w ziemi rowków. Zjeździliśmy ich masę, bo już po pierwszym się wciągnęliśmy. Większość jest na samej Panamericanie albo wymaga małego z niej zjazdu. Z wyjątkiem znakomitego geoglifu Tiliviche, wszystkie łatwo znaleźć i widać prosto z szosy. Tiliviche to wielka gromadka lam biegnących po zboczu. Zważywszy rozmiary, aż dziw, że tak trudno było je znaleźć – szukaliśmy ze 40 minut, błądząc w dół zbocza po kilkunastu śladach wyjeżdżonych pewnie przez kogoś równie zagubionego. Ale wprowadziły nas w bład i przewodnik, i niedokładne współrzędne w GoogleEarth), dopiero potem okazało się że zbocze z lamami jest po drugiej stronie doliny. Śmieszna sytuacja jest z Cerro Sagrado pod Ariką. Niby zrobili całą trasę z oznaczonymi geoglifami, ale żeby zobaczyć akurat ten najbardziej wybujały, musieliśmy się komuś na pole wtarabanić. Pies nie gryzł, tylko się łasił, więc obeszło się bez ofiar. Chodzi o to, że suche cerro znajduje się tuż przy oazie i plantacje dochodzą do jego samego podnóża.
Poniżej pełna lista geoglifów wartych obejrzenia:
Bliżej Iquique:
Gigante de Atacama na Cerro Unita – 86-metrowy ludzik zajmujący prawie całą górę
Cerro Pintado – misz masz – trochę lam, ludzików, figur geometrycznych, ale słabo widać
Ex Aura – też misz masz i też mniej widać, ale jest obok wzgórze z wyrytym słońcem
Chiza – człowieczek w ramce, zwierzaki i różne esy floresy
Tiliviche – wielkie stado lam z pasterzem (absolutnie nieoznaczony na drodze – widać go z dróżki odchodzącej od Panamericany przy znaku „Cuesta de Tiliviche” jadąc z Ariki do Iquique)
Pod Ariką: wzdłuż trasy Valle de Azapa
Cerro Sagrado – kwadratowy obrazek z ludzikami plus esy floresy
La Tropilla - lamy z pasterzem
Zwiedziliśmy sobie też opuszczone miasteczka fabryk saletry. Kiedy zbankrutowały, bo saletrę wyparł z rynku tańszy w produkcji syntetyczny amoniak, fabryki się zwinęły, ludzi przesiedliły, a wszystkie zabudowania sobie zostały. W Santa Clarze zostały tylko resztki fabryki, za to świetnie zachowane. Ciarki przechodzą na widok tej kupy żelastwa na pustyni. Taka mi się myśl nasuwała, że tyle właśnie zostanie po naszej wielkiej technologii kiedyś :-) Osada Humberstone za to, oprócz fabryki, ma zachowaną całą siatkę miejską, włącznie z hotelem, kościołem, sklepem, a nawet basenem (z nitowanym żelaznym dnem!) i drewnianym teatrem w śmiesznej kwadratowej bryle (sorry, że nie pokażemy, ale światło było fatalne). Odkąd wpisali obie osady na listę UNESCO, po trochu odnawiają kolejne budynki, przede wszystkim żeby się nad zwiedzającym nie zawaliły. Wkrótce będzie też można wynająć rower, żeby wygodniej teren objechać (łażenie w tym skwarze trochę zniechęca do pełnej eksploracji).
Powrót z Ariki był pełen wrażeń, bo zapomnieliśmy w mieście paliwa zatankować i do końca nie byliśmy pewni, czy nam opary wystarczą do najbliższej stacji. Czyli jak się okazało, na kolejnych 250km, więc było wesoło, bo sobie tak jechaliśmy w zapadającym zmroku, z pustynią po obu stronach... Ale dojechaliśmy. Jeszcze tej nocy mieliśmy się załadować na autobus do La Paz, ale łosia podkusiło, żeby wpaść do centrum handlowego w strefie wolnocłowej. Dojechaliśmy tam kiedyś taksówką publiczną, ale okazało się, że samemu trafić niełatwo. Wskazówki, a także 4 pytane po drodze osoby zwiodły nas na maksymalne manowce. Coraz bardziej zwężająca się droga zastawiona TIR-ami w końcu po dobiciu do morza zamieniła się w piaszczyste nieoświetlone wertepy na samej plaży. Po dziesięciu minutach coraz większych wybojów i zupełnej pustki, zawróciliśmy. Autobusy do La Paz wszystkie zdążyły odjechać, więc pojechaliśmy do Oruro. Kolejna upojna noc na nieludzko zimnym altiplano. Bo sześć godzin na granicy się stoi, czekając aż ją otworzą rano i tych sześć godzin bez ogrzewania to jest mocne doznanie...Boliwia znów przywitała nas blokadami dróg. Tym razem ustawionymi przez strajkujących nauczycieli i studentów. Zamiast do La Paz pojechaliśmy więc do Cochabamby i w sumie warto było, bo nic nas tu nigdy nie ciągnęło, a miasto nas zaskoczyło dobrą kuchnią i fajną atmosferą. Środowe życie nocne zawstydziłoby niejedno polskie miasto, wszystkie puby pękały w szwach i to nie od gringo, których prawie nie było, tylko od uchachanych Boliwijczyków. Ale okazało się, że była to środa przed wolnym od pracy Bożym Ciałem (my jak zwykle na bakier z kalendarzem), więc takie hulanki i swawole to jednak nie codzienna norma. Uporaliśmy się właśnie z ogromnym projektem, więc będzie czas na zapuszczenie jakichś zdjątek, cierpliwości.
- comments