Profile
Blog
Photos
Videos
Tak jak się odgrażaliśmy, ruszyliśmy prosto do „prawdziwej” Patagonii, która jednak postanowiła utrzeć nam, zarozumialcom, nosa. Po pięciu dniach deszczu w Chaltenie i złowieszczej prognozie NASA na dni kolejne, zarządziliśmy wymarsz w suchsze strony. Udało nam się tylko jedną wycieczkę prawie na sucho zaliczyć, z noclegiem pod Laguną Toro (nie mylić z Torre). Samo jezioro nie warte wzmianki, ale spacer głównie przez las, więc kolory że mózg staje, a od zapachów (trochę jak olejek różany) w głowie się kręci. Wieczorem klasyczny makaron z sosem pomidorowym zwabił wygłodniałe kampingowe myszki. Jak szalone kursowały po przedsionku, aż jedna na drugą wpadała, tuż pod naszymi nogami. Brudny garnek, wystawiony daleko poza namiot, odwrócił od nas uwagę. Dla pewności sypnęliśmy jeszcze ciut surowego makaronu i krakersów i faktycznie przez noc zniknęły, a namiot ocalał. Z Chaltena pojechaliśmy słynną drogą nr 40 na północ. Argentyńczycy ją reklamują jako niezwykle widokową, ale prawda jest taka, że przez 12 godzin nic tylko bura pampa się przewija. W przygranicznym Los Antiguos nie poszliśmy nawet nad ponoć piękne jezioro Buenos Aires, bo lało, tylko czym prędzej przejechaliśmy do Chile. A tu niespodzianka – leje tak samo :-) W strugach deszczu prom przewozi nas na drugą stronę jeziora (jego chilijska część oczywiście nosi inną nazwę), a przecież słońce świeci tu 300 dni w roku! Stąd już tylko 2 godziny busikiem do Coyaique. Co i rusz łapie nas śnieżyca, ach, swojskie uczucie. Kierowca zwalnia do 20km na godzinę i co chwila uspokaja bazę, że wciąż nic się nam nie stało. Hihi, ale cywilizowane klimaty. Nazajutrz w miasteczku tracimy cały dzień na poszukiwanie auta do wynajęcia za ludzką stawkę. Chcemy do spółki ze znajomymi Amerykanami przejechać Carretera Austral do Puerto Montt. W obliczu paskarskich cen (nawet US$170 za dzien) i dodatkowo porażającej dopłaty za odstawienie auta w innym mieście (ok. US$700), bierzemy wóz tylko na dwa dni na objazd okolic, a dalej zdajemy się na nieregularne busy i ew. stopa. Jedziemy na południe, do Puerto Tranquilo, czyli z powrotem nad jezioro. Wypogadza się, więc wreszcie widzimy je w całej okazałości. Woda turkusowa jak morze w La Guajira. Jak przypadkiem się dowiedzieliśmy (bynajmniej nie z naszego przewodnika, wrrr), na jeziorze są fajne skałki zwane Capillas de Marmol (marmurowe kapliczki). Można tam dopłynąć i ponoć jest łódek w bród. Ale jest po sezonie i Chilijczycy odpoczywają, więc z trudem znajdujemy chętnego. I to tylko dlatego, że mieszka nad samym jeziorem, więc żadna dla niego fatyga. Skałki są jak minijaskinie na wodzie, z plątaniną korytarzy i łuczków. Przepływa się przez nie motorówką, z masą wiraży. Niezła zabawa, jak przejażdżka w Disneylandzie.
Wracając chcemy zrobić mały spacer wokół Cerro Castillo, ale pogoda się znowu kaszani, więc zwiedzamy po amerykańsku czyli nie wysiadając z auta. Gdzieś poza główną szosą wpadamy na plac zastawiony jakby budami dla psów. Ale takimi ładnymi, kolorowymi. Z bliska okazuje się, że to ...cmentarz, a na nim zamiast nagrobków - miniatury domków w lokalnym stylu. Kolejna ciekawostka to owce z ogonami do samej ziemi. A ogony puchate i całe w loczkach, dziwolągi. Wszędzie kikuty drzew ściętych, żeby zrobić miejsce pastwiskom dla tych owiec. A tu i ówdzie szkółka nietutejszych iglaków, bo ktoś uznał, że się lepiej spisują, niż miejscowe lengi. Stoją w równiutkich rzędach jak wojsko na apelu i z lasem ma to niewiele wspólnego. Z Coyaique busikiem przenosimy się do Puyuhuapi, w okolice bardzo zachwalane przez przewodnik. Jest tu wielokilometrowy fiord, park narodowy z wiszącym lodowcem i cieplice. Na miejscu okazuje się, że fiord, owszem milusi, ale pozostałe dwie atrakcje nie za blisko, a ruch na drodze marny. Najpierw sporo czasu zabiera nam szukanie noclegu. We wszystkich hospedaje ściemniają, że są pełni, chociaż widać, że w miasteczku kilku turystów na krzyż. Komu by się chciało po sezonie pracować? W jedynym czynnym pensjonacie tylko jeden pokój gotowy, w pozostałych łóżka rozkopane nie wiadomo od jak dawna. Jak zwykle w pokoju zimno jak w kostnicy (w chilijskiej Patagonii ogrzewania w pokojach niet), więc rozbijamy namiot, bo na jedno wyjdzie. W samym miasteczku nie ma nic do roboty, poza łowieniem ryb albo patrzeniem jak inni łowią. Znajomi łapią znaną nam i przyprawiającą nas o spazmy śmiechu rybę o nazwie robalo. W dodatku łowią ją jak? Na robala. Ale prawdziwe trofea, jedne za drugim, wyławia lokalna kuma, która od mostku do brzegu ma długaśną sieć rozwieszoną. Kawałek przed miasteczkiem są hodowle łososia. Regularnie jeden czy dwa dają dyla i buszują po fiordzie, aż wpadną we wspomnianą sieć. A nawet przynęty nie ma. Tuż przed naszym przyjazdem coś na farmie dupnęło i na wolność dostała się cała masa 10-kilowych bydlaków. Niestrudzona kuma w godzinę wyciąga ich dziewięć. Potem wędzi i fileta sprzedaje za grosze, mniam. Wychodzi słońce więc ruszamy do parku Queulat (25 km wstecz) – o tyle nam łatwiej, że akurat w tamtą stronę jedzie busik. Park malutki, wszystkie ścieżki można jednego dnia zrobić. Upiekła nam się opłata za kemping, bo strażnikowi nawet do głowy nie przyszło, że nocujemy. Lodowiec - taki tam, kupa śniegu niebieskiego nad skałą wisząca, ale droga do niego to jest coś. Gąszcz taki, że światło się z trudem przebija, bije po oczach soczysta zieleń. Las deszczowy, jak w tropikach, z bambusami i drzewami zarośniętymi kudłatymi porostami, tylko temperatura nietropikalna. Znane nam rośliny osiągają olbrzymie rozmiary, np. paprocie są jak z Parku Jurajskiego, a drobne krzewinki, które w górach ledwie nad ziemię wystają – tu rozrastają się w wielkie krzaczory. W to mi graj, do woli mogę zajadać się ulubionymi jagodami chaura (rośliny przez polskiego botanika nazwanej, o zgrozo, pernecją ostrokończystą). Zbieramy się rano, po jakichś 4 km marszu dziwimy się, że nic nie jedzie. Wreszcie ktoś jadący z przeciwka wyjawia nam, że droga zamknięta na 3 godziny, bo ją poszerzają dynamitem. Jechała jeszcze tylko furgonetka z robotnikami, to nas do szlabanu (czyli do pani z tabliczką stop) podwieźli i sobie te trzy godziny przeczekaliśmy, werbując w tym czasie transport do miasteczka. Zgrzytem zakończyła się pierwsza próba. Młoda Amerykanka w puściutkim jeepie z rozbrajającą szczerością wyznała, że nie może nas podwieźć, bo ma dużo ważnych rzeczy w aucie. Aż tak nam źle z oczu patrzy? Na szczęście para Niemców nie była tak nieufna, a nawet wyczarowała dla nas kawę i ciastka. Cieplice sobie już odpuściliśmy, bo akurat tego dnia jechał bus na północ. Na noc zajechaliśmy do Chaitena i, za radą spotkanych Chilijczyków, rozbiliśmy namiot na plaży. Nazajutrz zaliczyliśmy wycieczkę do parku Pumalín, podobno największego prywatnego parku przyrodniczego na świecie. Założył go amerykański miliarder w celach charytatywnych. Tak jak Torres są maszynka do robienia pieniędzy, tak Pumalín wydaje się maszynką do ich wydawania. Wstęp jest bezpłatny, a infrastruktura zapiera dech. Ścieżki są na całej długości wyłożone drewnianymi pomostami, drabinkami i innymi pomocami a kampingi mają zadaszone stoliczki. Można tam zobaczyć kilkutysiącletnie alerces, drzewa o sylwetce modrzewia, ale z drobnymi listkami zamiast igieł, kilka wodospadów i ogólnie taką samą dżunglę jak w parku Queulat. Zrezygnowaliśmy z noclegu, bo znów się deszcz zerwał. Z powrotem w Chaitenie też wymiękliśmy i zaszyliśmy się w hostelu. Całe szczęście, bo w nocy był sztorm. Nazajutrz prom zabrał nas na wyspę Chiloé.
Uwaga!!
Na końcu dodałam sześć nowych zdjęć ciekawostek przyrodniczych. Zdjęcia te nie uzyskały Łosia atestu zdatności do publikacji, więc jeżeli macie wysokie wymagania techniczne, to tam nie zaglądajcie. To jest tylko ilustracja do moich gawęd o patagońskich roślinkach i proszę się nie czepiać że zdjęcia przepalone albo co. Światło było jakie było i innych mi się zrobić nie dało.
- comments