Profile
Blog
Photos
Videos
Ponieważ atrakcje z Lonely Planet odhaczyliśmy już poprzednim razem, teraz najchętniej trzymamy się z dala od typowego szlaku gringo. Ale została nam do zaliczenia jeszcze jedna pozycja obowiązkowa – chilijski park Torres del Paine, obok Machu Picchu najlepiej rozreklamowane miejsce w Ameryce Południowej. Na wstępie zadam kłam durnym anglocentrycznym legendom jakoby nazwa Paine pochodziła od obolałych po wycieczce stóp :-) Paine w języku Indian Tehuelche oznacza błękit, który Indianie owi widzieli patrząc z daleka w stronę gór, do których nie śmieli się zbliżać. Do Puerto Natales, bazy wypadowej (150km od parku) dojechaliśmy nie od razu, bo w Rio Gallegos panienka z okienka, która wsadziła nas na autobus do granicznego Rio Turbio, nie powiedziała, że w niedzielę nic stamtąd nie jedzie do Chile. Na szczęście pod zamkniętą kasą zagadał nas Argentyńczyk, który na słowo „Polska” się cały rozjarzył, bo pracując w górnictwie wiele lat korzystał z polskich maszyn (ciekawe!) – jakichś pasów transmisyjnych czy co i z katowickiego know how. A w dodatku z rozrzewnieniem wspominał, jak polscy inżynierowie w kryzysowych czasach przyjeżdżali tu jak do raju i obkupowali się w wymarzone dżinsy. Ochoczo więc podrzucił nas do granicy, skąd władowaliśmy się do autka jakiegoś Chilijczyka, który przyjechał do sąsiadów po tańsze paliwo. Ogólnie bardzo gładko poszło i polecamy taką kombinację transportową.
Puerto Natales spodobało mi się tak jak inne miasteczka chilijskiej Patagonii, bo w odróżnieniu od Calafate i Ushuai, widać lata osiedlenia i harmonijną stylową zabudowę. Mimo że turystów na pewno tłumy, na ulicach dość pusto (zimno!). Zaskoczyły nas ceny. Nie hosteli, bo te oczywiście skaczą pod sufit (polecamy niedrogą a sympatyczną Casa Teresa), ale sprzęt i ciuchy turystyczne tańsze niż w Argentynie i w pełnym wyborze. Zwłaszcza gaz jest sporo tańszy, więc nie targać mi go z Argentyny. Jedzenia na szlak też pełen wybór, poza puree ziemniaczanym, które radzę przywieźć skądinąd.
Już od progu widać, że park jest chilijską maszynką do robienia kasy. Nie kończy się na opłacie za wstęp – bagatela 15.000 peso od łebka. Żeby z miasta dojechać na szlak, trzeba te 150 km przejechać autobusem (bilet powrotny) za 10.000 ( = 55 zł w tym roku, brawa dla silnej złotówki), potem 7000 od pary za camping (o schronisku nawet nam się nie śniło, bo za łóżko w sali zbiorowej liczą 20.000 czyli więcej niż nas skasowali na Trynidadzie!). Potem najwygodniej marszrutę zakończyć przeprawą promową przez jezioro Pehoe – kolejne 11.000. Obiad w schronisku to koszt 8000-8500 peso, więc lepiej mieć sporo zapasów. W niektórych schroniskach teoretycznie można dokupić makaron, sos i takie tam drobiazgi, ale nie zawsze są na składzie. Można części kosztów uniknąć, tak układając trasę, żeby nocować tylko na darmowych kampingach (bez pryszniców), zabrać tyle żarcia, żeby nie trzeba było dokupować i zrezygnować z promu. My mieliśmy zapasów na 6 dni, bo tyle planowaliśmy spędzić. Ale pierwszego dnia padało, więc w ogóle się nie ruszaliśmy z campingu. Mieliśmy zrobić tylko tzw. szlak W (nazwa odzwierciedla przebieg trasy) z kluczowymi widokami, darując sobie pełną pętlę. W połowie drogi przegapiliśmy jednak strzałkę na Campamento Britanico i poszliśmy dalej (czyli zamiast „W” zrobiliśmy „U”). Nad szczytami Cuernos unosił się komiksowy dymek, jakby góra nas chciała przywołać z powrotem, ale zrozumieliśmy poniewczasie :-). Potem już zamiast się cofać łatwiej było z rozpędu iść naprzód pełną pętlą i dalej, bo przecież musieliśmy jeszcze dojść do Britanico. Tak utknęliśmy w parku na 13 dni. Na szczęście, między pierwszym a ostatnim dniem nie padało, bąble na bieżąco udawało się zaleczyć, a brakujące jedzenie - dokupić. Plusem pełnej pętli jest to, że prawie nie ma ludzi. Na „W” szlag cię trafia, jak co chwila kogoś mijasz, a angielski bombarduje zewsząd. I obsluga schronisk na pętli jest super przyjazna, nie to co chamusie ze schroniska Cuernos. Ale z drugiej strony po spektakularnym lodowcu Grey, który na punkcie widokowym w Los Guardas (i jakieś 20 minut wyżej) widać w całej okazałości z wysokości kilkuset metrów, mało co jest na pętli do oglądania. Idzie się godzinami to przez superbłotnisty las, to po morenie, to po szaroburej pampie i chciałoby się już tylko dojść do mety. W dodatku oznakowanie trasy jest trochę zaniedbane, a gubienie się na wielkiej i pełnej głazów morenie nie należy do przyjemności. Ale zawsze to przygoda. A na szlaku, krótszym czy dłuższym, ciekawych ludzi można spotkać. Na przykład Chilijczyk Mauricio zaskoczył nas biegłą polszczyzną bez akcentu. Sam się nauczył języka, jak na półtora roku wylądował w szczecińskiej drużynie rugbystów, gdzie nikt językami nie władał. Wpadliśmy też na sympatycznych rodaków. Podziwu (czy pożałowania?) godni są dźwigacze wyczynowi, którzy przytargali plecaki cięższe, niż nasz półtoraroczny bagaż. Niektórzy niosą je nawet na punkty widokowe, zamiast zostawić w bazie. Niesamowite, jacy są zapobiegliwi. Policzyli, że potrzebują 3 kilo owsianki na głowę, paczkę makaronu dziennie i plecak dobija do 25 kilo. Przy takim ciężarze to faktycznie potrzeba dużo kalorii. Na nas patrzyli ze wzgardą, bo po naszych miniplecaczkach nie widać, że mieszczą wszystko co trzeba. W zrzuceniu ciężaru pomagały im nieco myszki, które na kampingach wkradały się do namiotu (jeśli trzeba, to przegryzając się przez ściankę) i wyjadały, co znalazły. Umiały się, spryciule, nawet na drzewo wdrapać i wyjeść zawieszone tam czyjeś 4 paczki ciastek. Do nas tylko jedna wpadła, na szczęście przez gotową dziurę w zepsutym zamku. Rozejrzała się, po 10 minutach uników dała się wygonić i chyba zostawiła zaszyfrowaną po mysiemu wiadomość „bida z nędzą”, bo nic nas odtąd nie nawiedzało. Częstymi gośćmi na kampingach są też lisy, które ponoć porywają buty (trzeba przywiązywać do namiotu). Są na wpół oswojone, więc nawet rano węszą wśród namiotów i reagują, jak psy, na cmokanie (tak upolowałam swojego fotolisa). Ale poza tym zwierzaków w parku niedużo - trochę kondorów, zielonych papug i szaroburych ptaków. Pumy prędzej niż w parku można spotkać przy gospodarstwach, bo odechciało im się polować, jak można owieczkę gwizdnąć albo coś ze śmieci powyjadać. To dopiero upadek dumnego łowcy.
Po zakończeniu obu tras dotarło do nas, że najbardziej fotogenicznie szczyty o nazwie los Cuernos prezentują się nie na szlaku tylko spod pięciogwiazdkowego hotelu, do którego dojechać można szosą. To najlepiej podsumowuje komerchę tego parku. Nie trzeba własnym wysiłkiem zasłużyć na widoki – można je oglądać z hotelowego okna. Mimo przebytych 165 km i 57 godzin marszu czujemy niedosyt i chyba ruszymy prosto do Patagonii argentyńskiej. I znowu się będziemy powtarzać, ale do prawdziwych gór warto wracać.
- comments