Profile
Blog
Photos
Videos
Dzień 112 05/02/2014
Wstaliśmy wcześnie, szybkie śniadanie i o 7:30 autobus do Torres del Paine. Dotarliśmy przed 10. Najpierw trzeba było podpisać oświadczenia, że nie będzie się wzniecać ognia (w tym palić ognisk) i że grzywna za to wynosi do 3 lat więzienia i do 4 tyś. dolców (a jak spowoduje to pożar to do 5 lat i do 16 tyś. dolców), potem opłata za wejście do parku i film znów z zasadami: nie palić ognisk, nie schodzić że szlaków. Po tym wszystkim jeszcze bardziej dziwny i niezrozumiały wydaje się przypadek dwóch Izraelijczyków wyrzuconych niedawno z Paine, bo próbowali rozpalić ognisko. Bardzo to było nagłośnione w telewizji i prasie. No i dobrze, bo ile można tłumaczyć tępakom, że to park narodowy, dziedzictwo narodowe i że trzeba bardzo uważać? Tym bardziej, że powiedzieli to po hiszpańsku, po angielski i po... hebrajsku, bo turystów z Izraela jest tu masa. A może wprowadzili hebrajski właśnie po tej słynnej akcji? A jeśli chodzi o schodzenie że szlaków: 25/12/2013 zaginął 26-letni koleś z Argentyny, na trasię circuito O (nie robimy tej części) i jeśli się nie mylę na jednym z najbardziej niebezpiecznych odcinków. I do tej pory go nie znaleźli. Musiał zejść ze szlaku, spaść, ale ze nie znaleźli nawet ciała? Dzikie zwierzęta? Skały, góry, jezioro? Gdzie może być? Te szlaki są tu naprawdę dobrze oznaczone, więc musiał zejść, ale jeśli nawet, to gdzieś by się znalazł. Słabo. Będziemy uważać.
Podjechaliśmy vanem do wejścia do parku od strony wschodniej (Hotel Las Torres) i tam wyruszyłyśmy w stronę naszego kempingu, El Chileno. Bardzo przyjemnie się szło (5,5km 1godz 20min) trochę pod górę, ale nie za stromo, sporo ludzi (ale w Paine ciężko spacerować samemu, szczególnie po circuito W i szczególnie na tych początkowych i końcowych odcinkach). I ciepło, wiosennie! Wyjątkowa pogoda, bo przecież jesteśmy w Patagonii, a tym bardziej, ze podobno w Torres del Paine pogoda zmienia się tak szybko, że czasem można doświadczyć czterech pór roku wciągu jednego dnia.
W El Chileno zjadłyśmy trochę suchego prowiantu, zostawiłyśmy rzeczy w namiocie (chyba ok, tylko na takiej drewnianej platformie, więc nie wiem czy nie będzie twardo) i poszłyśmy dalej. Najpierw wzdłuż rzeki i przez lasek, bardzo przyjemnie, w stronę kempingu Torres (ok godziny, 3,2 km). A stamtąd zaczęła się zabawa i dość mordercze podejście pod górę w stronę punktu widokowego Mirador Base de las Torres. Niby niecały kilometr, ale po pierwsze cały czas pod górę, po drugie ostatni odcinek to skały i właściwie góra z kamieni, a po trzecie i po główne straszny wiatr, deszcz, a jak doszliśmy już dość wysoko to... śnieg! Normalnie śnieg zacinajacy w twarz i zimno! Bardzo słabo się szło, bo to odsłonięty teren, góra ze skał, trochę chybotały się nóżki, a tu jeszcze śnieg i wiatr w twarz. No i jeszcze do tego zeszłam ze szlaku, ale wcześniej, jeszcze nie na skalnej części i zupełnie niechcący! Szłam przodem (Sarah z tylu z jakimś francuskim małżeństwem, które gdzieś tam po drodze zagadała) i nie zobaczyłam oznaczeń i poszłam prosto. Tam góra z piasku i kamyków, i co dwa kroki wprzód, to jeden do tyłu. Jakoś pod nią wbiegłam, ale wtedy już wiedziałam, ze to na pewno nie jest szlak. Zobaczyłam schodki, ale okazało się, ze były trzy, a potem znów kamyki i piasek, wdrapując się po stronie lewej. No to już wiedziałam, ze szlak był na dole z prawej, ale stwierdziłam, ze pójdę już swoim, by nie schodzić w dół. Chciałam tylko im krzyknąć, żeby nie poszli, jak ja, ale jak zobaczyłam, że skręcili w prawo, to spokojnie (hmm, właściwie to biegiem, bo znów się ślizgałam po piasku) wdrapałam się swoim. I wtedy zrozumiałam, że to jednak nie tak trudno zejść tu ze szlaku. Tylko że w moim przypadku nie miało to znaczenia, bo wszystkie drogi prowadziły na górę (tylko niechcący poszłam tą trudniejszą, no ale ok).
Ostatni odcinek trudny, ale za to piękny widok: pasmo Torres del Paine i lodowiec Torres, a przed nimi jezioro. Przepięknie! Porobiłyśmy trochę zdjęć i poszłyśmy z powrotem, bo wietrznie i zimno. A, jak tam staliśmy, to niedaleko mnie wywrócił się na tych skałach ok 50-letni koleś (nie widziałam, ale usłyszałam krzyk i uderzenie). Nie podeszlam, bo nie był sam i jeszcze zbiegło się tam trochę osób, ale przez dłuższą chwilę leżał na plecach, a oni wycierali mu krew z twarzy (rozciął sobie łuk brwiowy, a wiadomo, jak to krwawi). W sumie nic mu się chyba nie stało, wstał, usiadł, pewnie się tylko bardzo poobijał, ale ja sobie cały czas myślałam że słabo, jakby mu się naprawdę coś stało, bo tu nie ma zasięgu, trzeba by zbiec do Torres, a to ok godzina, a jakby np. złamał nogę i nie mógł iść, to nie wiem, jak by go tu po tych skałach i kamieniach przy tym wietrze znieśli. Musieliby helikopterem i wciągać do góry. Brrr.. takie to górskie myśli i rozważania.
Acha, na mapach, które dostaliśmy przy wejściu jest rozpisany czas i przeważnie jest trochę zawyżony (odcinek poranny zrobiłyśmy w 1godz 20min, a teoretycznie potrzeba 1godz 45 min, potem do Torres w 1h10min, a nie 1h30). Natomiast w przypadku tego stromego wejścia po skałach to przesadzili w drugą stronę, bo napisali 45 min, a wchodziliśmy ok 1 godz 15m. Ok głównie przez śnieg i wiatr, które przeszkadzały, ale i tak.
Powróciłyśmy na nasz kemping, po drodze śnieg zmienił się w deszcz. Zimno! Gdzie to słońce z rana? Rzeczywiście cztery pory roku. Ciekawe, jak będzie w namiocie w nocy. Sarah wypożyczyła też śpiwór, bo nie ma i dostala gruby, puchowy, ja mam swój (tzn. Krisa czy czyjśtam), ale cienki, a ta karimata to raczej mata do ćwiczeń niż do spania. No zobaczymy. Szybka kolacja (tuńczyk z puszki i zupa z paczki, czyli jedzenie "z") i padłyśmy przed 21.
- comments