Profile
Blog
Photos
Videos
Z Barranquilli udaliśmy się do zapomnianego przez ludzi i turystów kolonialnego miasteczka Mompox, znanego głównie z tego, że niejaki Arnold Sch., skądinąd wpływowy polityk republikański, ganiał tam kolumbijskich terrorystów w filmie „Collateral Damage”. Aby zobaczyć arnoldowe plany zdjęciowe tłukliśmy się zardzewiałym autobusikiem przez 8 równych godzin (łącznie z przeprawą promową), a przejechana odległość to zdaje się ok. 250 km. Rzeczywistość okazała się jednak nieco inna niż w Hollywood. I słusznie, bo na miejscu sprawdziliśmy, że u Arnolda Mompox było „grane” przez meksykańskie Veracruz. Fakt, dla Amerykanów każde miasto, gdzie mówią po hiszpańsku jest takie samo, równie dobrze mogli to nakręcić w Barcelonie. Na usprawiedliwienie filmowców dodam tylko, że w 2001 roku, kiedy kręcono film, w okolicach Mompox kręcili się bandyci z FARC.
Miasteczko wyglądało na zupełnie wymarłe, nie było ani turystów, ani mieszkańców. Zalogowaliśmy się w cichym hoteliku w pokoju, który z oszczędności nie miał klimatyzacji (co było głupie, bo upał był potworny – 40C i bardzo duszno). Martwiło nas też okno-dziura w łazience, ponieważ nasz przewodnik twierdzi, że Mompox to siedlisko malarii (bierzemy tabletki, ale jednak). Właścicielka zbyła te obawy lekceważącym machnięciem ręki, co wcale nas nie pokrzepiło, ale koniec końców nic na nie pogryzło.
Krótki spacer uwidocznił nam niewielki rozmiar starówki, która choć mała, miała swój duszny i zakurzony klimat. Widać było, że od czasu kolonizacji niedużo się tu zmieniło, łącznie z miejscowymi kumami na osiołkach, przemykającymi czasem cicho jak duchy bocznymi uliczkami. Mompox uśpiło moją czujność na tyle, że po krótkiej posiadówce pod ratuszem miejskim udało mi się zostawić palmtopa na rozpalonych słońcem kamiennych stopniach. Kiedy to skojarzyłem godzinę później i wróciłem, nic tam już oczywiście nie było. To oczywiście niewidzialna ręka rynku go zabrała, pomyślałem gorzko, bo na ulicach nadal było pusto. Wieczór miałem kompletnie zepsuty, więc po cyknięciu dodatkowych fotek ruszyliśmy do hotelu zapijać smutki zimną jak lód coca-colą. Wysunięty został też plan nadania ogłoszenia w miejscowym radiu i zaoferowania nagrody znalazcy. Argumenty miały być takie, że bez ładowarki PDA jest bezużyteczny, a poza tym wszystko jest tam po polsku. Były to argumenty mocno naciągane, bo oba problemy dość łatwo rozwiązać, więc nie wierzyłem w skuteczność tego planu.
Nasze zdziwienie było solidne, kiedy późnym wieczorkiem do hotelu zapukała grupa rozchichotanych nastolatek, które oznajmiły radośnie, że jeśli to my jesteśmy tymi Polakami w miasteczku, to mają naszą zgubę. Okazało się, że w futerale była też kolumbijska karta SIM z numerem naszego znajomego z Medellín. Krótki telefon do Mauricia wyjaśnił zagadkę właściciela zagubionego palmtopa. Potem wystarczyło się przejść po wszystkich (5) hotelach w mieście aby zlokalizować szczęśliwego właściciela. Wśród wstydliwych chichotów ustalono też, że należy się nagroda, po czym młodzież wyraźnie się wyluzowała i przyniosła zgubę, oczywiście kompletnie rozładowaną po niewątpliwych wesołych zabawach w systemie operacyjnym po polsku. Ululany euforią szybko udałem się na spoczynek.
Następnego dnia wyruszyliśmy z rana do Cartageny, leżącej w podobnej odległości od Mompox, co Barranquilla. Mimo, że tym razem wybraliśmy się tam transportem łączonym, czyli taksówką, łódką i busikiem, która to kombinacja rzekomo zajmuje mniej czasu, w wyniku przedłużających się sporów z miejscową ludnością o cenę busika, w efekcie wylądowaliśmy w Cartagenie późnym wieczorem. Znaleźliśmy tam przytulny hotelik i przez następne dwa dni oddawaliśmy się głównie plażowaniu i relaksacji, w tym na masażu w wulkanie błotnym Totumo, którego Asia poprzednio nie zaliczyła bo ją zmogło tropikalne zatrucie. Po wyciągnięciu błota z uszu i nosa kupiliśmy dwa dni później bilet na nocny autobus do Riohachy z mocnym zamiarem zwiedzenia pustynnego półwyspu Guajira, leżącego na północnowschodnim koniuszku kraju.
Autobus wysadził nas o idiotycznej godzinie (3.40 w nocy) pod dworcem autobusowym. Przesiedzieliśmy do rana na plecakach i o 7.30 udaliśmy się do agencji podróży. Był to błąd, bo wycieczka wyjechała tego samego dnia o 5.00. Mieliśmy jeszcze na ten dzień opcję podróży do pobliskiej laguny z flamingami, z czego skwapliwie skorzystaliśmy. Laguna była płytka i mulista (łódka szorowała dnem), flamingi daleko, a prowadzący naszą łupinkę indianin z miejscowego plemienia Wayuu wyjątkowo mało kumaty. Jesteśmy przyzwyczajeni, że miejscowi nas czasem nie rozumieją z powodu różnic akcentu, ale ten bystry młodzian nie rozumiał również swoich rodaczek, które wraz z nami uczestniczyły w wycieczce. Typowa rozmowa wyglądała tak: „Żagiel panu powiewa, to tak ma być?”, odpowiedź „Tak, dużo tu ostryg w tym jeziorze”, następnie „Płytko tu prawda?”, odpowiedź „Tak, same tu ostrygi” i dalej w ten deseń. Potem zabrano nas jeszcze do „żółwiarium”, gdzie pływały sobie w plastikowych zbiornikach dwa znudzone żółwie. Dzień zaliczyłem do nudnych i nieudanych. Resztę czasu spędziliśmy na plaży, z konieczności w cieniu.
Następnego dnia udaliśmy się na jednodniową wycieczkę na wschód półwyspu. La Guajira znana jest głównie ze swych pustynnych krajobrazów, z kolorowych strojów swych rdzennych mieszkańców (wspomniani Wayuu), z tego, że mieszkańcy ci wyrabiają sól odparowując wodę morską i jest to ważne źródło ich utrzymania oraz z tego, że w pobliżu funkcjonuje największa na świecie otwarta kopalnia węgla kamiennego. Interesowały nas głównie krajobrazy, ale wycieczka była kompleksowa. Najpierw więc zwiedziliśmy solniska – wielkie baseny wykopane na wybrzeżu, do których kanałami wpuszczana jest woda morska. Po okresie od 1-3 miesięcy (zależnie od wielkości basenu) na dnie zostaje sól, która jest następnie sprzedawana. Chyba, że spadnie deszcz – bo w takiej sytuacji to cała praca ch... warta, jak to śpiewał Kazik. Na szczęście w tym rejonie deszcze padają tylko od października do grudnia. Na wszelki wypadek jednak szamani Wayuu jako jedyni w swoim fachu modlą się o suszę, nie deszcz. Kiedy woda jest już w fazie agonalnej i jest jej niewiele, nabiera ciekawego, purpurowego koloru, co widać na fotkach. Atrakcją turystyczną jest też widniejąca obok solnisk duża kupa soli usypana na kształt malowniczego lodowca. Widok psuje mniej malownicza dymiąca koparka rozbijająca obok sól na mniejsze kupki. Patrz zdjęcia.
Następnie wybraliśmy się do przepięknej zatoczki z wystającym z wybrzeża niewielkim wzgórzem zwanym Pilón de Azúcar (Góra Cukru). Widok z góry był jeszcze lepszy niż z dołu, ukrop oczywiście piekielny, a woda zaskakująco zimna, co w tych warunkach było błogosławieństwem. Następnie nasza wycieczka wróciła na obiad do pobliskiej wioski Cabo de la Vela i dalej do Riohacha, a my zostaliśmy na noc, bo mieliśmy plany rannego wyjazdu do Wenezueli. Przeszliśmy się jeszcze pustynnym wybrzeżem, zbierając po drodze spektakularne muszle, którym nie sposób się oprzeć, choć w cholerę ciężkie. Ponieważ jednak zaczynały się w nas gotować płyny ustrojowe, wróciliśmy do osady.
Na zachód słońca na nadmorskiej skale zwaliło się mrowie (no, jak na tamte rejony - 10 osób to już mrowie) turystów, wyłącznie kolumbijskich oczywiście. Gringo zaglądają tu na razie rzadko. I niech tak zostanie :) Spaliśmy w hamaku. Noce zaskakująco chłodne, więc przydatny był kocyk.
Jeszcze ciemną nocą zapakowali nas na pakę furgonetki i upakowani jak sardynki dobrnęliśmy do granicznego Maicao. Spanie wykluczone, bo trzeba się mocno trzymać, żeby nie fiknąć. Z nudów liczyliśmy więc co popadło. Asia liczyła wagony pociągu z kopalni. Trzy lokomotywy wiozły ich ponad sto.
Ja – smętne meknięcia naszych współpasażerów – koziołków ze spętanymi kopytkami, które jako lokalny przysmak jechały zapewne na obiad dla miastowych.
Następny wpis będzie już z Wenezueli. O!
- comments