Profile
Blog
Photos
Videos
W odróżnieniu od dobrze dostępnych i masowo odwiedzanych kolumbijskich Karaibów, wybrzeże pacyficzne to jedna wielka dżungla z rzadka ustępująca miejsca niewielkim wioskom, do których dotrzeć można wyłącznie morzem lub z powietrza. Nadmorska prowincja Chocó znana jest z plaż o ciemnym piasku i odludnej atmosfery oraz z czarnych mieszkańców, biedy, co piszczy, malarii i okazjonalnych akcji partyzantów z FARC. Nuquí to druga po Bahía Solano wioska łącząca dżunglę ze światem – bo jest tu lotnisko, ale i tak, w porównaniu z Karaibami, turystów dociera tu tyle co nic. Mimo odstraszających informacji malaryczno-partyzanckich, postanowiliśmy się tu wybrać, bo kto był, ten dziewicze plaże wychwalał pod niebiosa, a rząd kolumbijski bardzo aktywnie stara się promować region jako już bezpieczny i gotowy na turystyczny podbój. Jedyny mankament to diablo drogi bilet lotniczy, bo dla jednej osoby z Medellín bilet powrotny wychodzi 600 zł. Wiozący nas 16-osobowy kanadyjski Twin Otter zrobił mały postój w Quibdó, ostatnim mieście na szosie z Medellin. Tu wysiedli wszyscy poza nami. Zostaliśmy sami z dwoma pilotami a dosiadło się tylko 12 wielkich pasiastych materaców. Nasz "czarter" chybotliwie odbił się od ziemi i za chwilę pod nami ciągnęła się już tylko gęsta zieleń przecinana z rzadka zamulonymi serpentynami Tropikalnych Rzek. Po 16 minutach lotu na horyzoncie zamajaczył zarys Wielkiej Wody, po 17 robiliśmy już nawrotkę nad szeroką plażą, a po 18 miękko rozpłaszczyliśmy się na dziurawym pasie startowym.
Na miejscu otoczyła nas grupka małych tubylców rzucająca nam zafascynowane spojrzenia i uprzejma pani z punktu informacyjnego. Zaoferowano nam szeroki wybór bungalowów noclegowych po niewąskiej "stawce oficjalnej" - US$55 od łebka. Grzecznie podziękowaliśmy i rozpaczliwie walcząc o zachowanie powagi pomaszerowaliśmy w stronę plaży, gratulując sobie wzajemnie namiotu spoczywającego w kąciku plecaka. Ogólnie infrastruktura okazała się zerowa na pierwszy rzut oka. Nie bardzo było wiadomo czy będzie co jeść, bo knajpy nie codziennie serwują posiłki. Ładne plaże są daleko, a dopłynąć nie ma jak, bo rejsy dwa razy w tygodniu i nie zdążymy wrócić na samolot. Zapowiadało się mało obiecująco. Nie bardzo wiedzieliśmy gdzie ten namiot rozbić, pomyśleliśmy, że na plaży niczyjej. Przedefilowaliśmy tak przez pół wioski przyciągając tak zaciekawione jak i znudzone spojrzenia. Plaża była szeroka i równa, ale tylko do 16, bo potem ją zalewało. W dodatku pełna była śmieci (zielsko i chrust) z ostatniego odpływu i niezbyt malownicza. Dopiero potem odkryliśmy, że już piętnaście minut na prawo zaczyna sie plaża czysta i ładniutka.
Po krótkiej kąpieli w pacyficznej zupie (upał) uznaliśmy, że czas poszukać noclegu. Z kilku facetów na murku w środku wioski, najwyraźniej pławiących się w błogim lenistwie, jeden zaoferował nam przewiezienie na leżącą tuż obok plażę „olimpijską” (Playa Olímpica), oddzieloną od wioski sporym i brudnym zalewem, nad którego brzegiem powstało coś na kształt okolicznej Wenecji – domy na palach. Tylko dzieci kąpiące się bez żenady w tym całym syfie i ściekach psuły trochę sielskość pejzażu. Znaczy sielsko się bawiły, ale strach myśleć, co w tej kąpieli się do nich przyklei. Łódka przewoźnika okazała się bardzo mokra, ale plaża była dosyć ładna. Z miejscem na nocleg było gorzej, bo sporą część wybrzeża zajmował cmentarz, ale znalazł się miły pan z Bogoty, który za stosowną opłatą użyczył nam daszku swojej altanki z miejscem na namiot oraz dostępu do łazienki w swoim domku (zdarł z nas, co tu mówić). Pan proponował nam jeszcze wycieczkę nazajutrz do pobliskiego parku narodowego z koralowcami (1h drogi łódką), ale z uwagi na paskarskie ceny odmówiliśmy. Pozostało tylko cieszyć się przepięknym zachodem słońca, pierwszym i ostatnim jak się okazało.
Następny dzień przywitał nas chmurami. Wróciliśmy do wioski znaną nam już łódką, rozbiliśmy namiot na tarasie ulubionej knajpy (Donde Pola), co jako jedyna gotuje codziennie i wybraliśmy się do sławnej z pięknej plaży wioski Tribugá, godzinę drogi spacerem. Po 1,5h spaceru po kompletnie pustej i zupełnie niezmiennej (!) plaży znaleźliśmy małą przygnębiającą osadę, w której nawet piwo było średnio letnie, dzieci ganiały się z nożami a Asia, aby kupić kokosa musiała zlokalizować „właściciela palmy” (cały proces znalezienia właściciela, zdjęcia kokosa i otwarcia go trwał jakieś 15 minut). Miałem zamiar się wykąpać, ale poinformowano mnie, że na dnie wylegują się czasem jadowite płaszczki (raje). Ponieważ nie miałem zamiaru zwijać się z bólu przez następne 24/48 godzin i miałem jeszcze w planie dalsze spacery, zrezygnowałem z kąpieli aż do końca pobytu, ciesząc się, że pierwszego dnia o płaszczkach wcale nie wiedziałem. Następnie umówiliśmy się z jednym z rozleniwionych mieszkańców, że następnego dnia zabierze nas łódką na inne, sąsiednie części wybrzeża. Zadowoleni zwróciliśmy się w kierunku Nuquí zapominając, że o 18.00 przychodzi przypływ. Spacer w połowie przerwał nam biegnący przez środek plaży spory staw, którego nie dość, że godzinę temu tam nie było, to jeszcze nie widać było nawet, gdzie mógłby się utworzyć. Po lekkiej panice i zamoczeniu się po mostek (z plecakami na głowach i z nogami przygotowanymi na atak płaszczki) przedostaliśmy się na drugi brzeg a następnie niemal biegiem pokonaliśmy resztę drogi (jakieś pół godziny) zdążając w ostatniej chwili (plaża praktycznie znikła zaraz po tym, jak doszliśmy).
Następnego dnia chcieliśmy jeszcze zwiedzić lokalny dom kultury prezentujący według folderów próbki lokalnych śpiewów i tańców w wykonaniu zespołu dziecięcego. Niestety, akurat była przerwa wakacyjna, więc nic z tego nie wyszło. Biorąc pod uwagę fakt, że styczeń to właściwie jedyny miesiąc, kiedy ktokolwiek tu przyjeżdża (a i tak było z nami może w sumie 10 turystów na miejscu) oraz to że dzieci nigdzie i tak raczej stąd nie wyjeżdżają, należy pogratulować wyczucia czasu. Następnie, przygotowując się do wymarszu na spotkanie pana z łódką dowiedzieliśmy się, że w rejonie, w który mieliśmy płynąć partyzanci z FARC porwali poprzedniego dnia 6 turystów. Zaszyliśmy się więc w namiocie nie mając zamiaru wychodzić aż do końca pobytu. Ponieważ jednak mama właścicielki naszej restauracyjki wybierała się do swojej rodzinnej wioski, leżącej dokładnie w przeciwnym kierunku niż partyzanci, zdecydowaliśmy się skorzystać z okazji i popłynęliśmy z nią. Po godzince wysiedliśmy w malutkiej, ale wesołej wioseczce Joví, zaopatrzonej w zimne piwo, posiłki inne niż ryby (rzadkość!) oraz kilka generatorów. Znów rozbiliśmy namiot (gratissss w ogrodku babci Jozefiny!!!) i przez kolejne dwa dni byczyliśmy się w ciepełku. Zawarłem też pakt z pogodą - słońce ani razu nie wyjrzało już na trwałe zza chmur, a ja za to ani razu nie wykąpałem się już w pacyficznej zupce. Oczywiście nie z powodu słońca, ale o tym już pisałem. Jedzenie nie było drogie, natomiast ceny pokoi nawet na tak totalnym zadupiu były tak samo zawyżone, jak w całym regionie, jeśli nie bardziej (US$60 od osoby). Tak więc gorąco (i wilgotnie) polecamy namiot.
Lokalny brzdąc, łasy na napiwki od gringo, zaprowadzić nas miał nad wodospad. Jak już doszliśmy przez straszne błocka do strumyka, to mały stwierdził, że oj, droga się zawaliła i dalej się nie przejdzie. Najwyraźniej ściemniał, ale i tak spacer był mało ciekawy, a wodospad 4-metrowy, więc odpuściliśmy. Po drodze zobaczyliśmy kolejną ładną plażę z kolejnymi palmami, za to zastawioną wypasionymi chatkami za grube dolary. Komary nocami gryzły dość pokaźnie, gratulowaliśmy więc sobie zabranych tabletek lariamu. Okres inkubacji zarodźca malarii trwa jednak do pół roku, więc trzymajcie kciuki :)
Ostatniego dnia wróciliśmy łódką do Nuquí, a następnie opóźnionym o 2h samolotem do Medellín, zabierając na pamiątkę jedyną w miasteczku (zastój!!!) paczuszkę kawy organicznej o doskonałym zapachu! (smaku jeszcze nie testowaliśmy) Przed odlotem pożegnałem czułym spojrzeniem znudzonych mieszkańców, hałaśliwe dzieci, ulubioną restaurację (miała kurczaka!), ulubiony sklep (miał czekoladę!), ulubioną dyskotekę (altanka na plaży, do której przynosiło się wieczorem dziewczynę, piwo i muzykę) i pomyślałem jednak z sentymentem o powrocie. „Kiedy tylko wyginą te cholerne płaszczki”, obiecałem sobie.
- comments