Profile
Blog
Photos
Videos
W tytule cytujemy klasyke gatunku :P - odsylamy do bloga Wiaheros.
Jednak bogatą ofertą kulinarną Cochabamby nacieszył się tylko Łoś, bo mnie serdecznie powitały psotne mikroby lokalne. Widać po sterylnym Chile mój żołądek był łatwym łupem. Bardzo ciekawa atmosfera panuje w Cochabambie. Niby znakomitą większość mieszkańców stanowią Indianie, ale tak jak na przykład w La Paz ludzie są poczciwi i skromni, jakby nie wymagali od życia nic ponad to, co im skapnie, tak tutaj są wyemancypowani, ubierają się i zachowują według stylu podpatrzonego w telewizji i ogólnie czują się u siebie, niepomiatani przez białą elitę. Zupełnie inne oblicze Boliwii. Ale pod względem czysto turystycznym jedyną atrakcją miasta jest wielka figura Chrystusa, pod którą wjeżdża się ładniutką kolejką. W okolicy jest jeszcze park ze śladami dinozaurów, ale ja się chwilowo nie pisałam na jakikolwiek wysiłek.
Następną pozycją w programie miał być park Noel Kempff Mercado od północnej strony. Wsiadamy więc w samolot do Santa Cruz. Tuż przed odlotem udaje mi się zostawić bluzę w taksówce i dzięki sprawnej teleakcji Łosia odzyskać ją pięć minut przed boardingiem.
Facet który miał nas obwieźć po parku, chciał żeby zrobić mu z góry przelew, ale z Santa Cruz nie dało się do niego dodzwonić. W ciemno kasy słać nie będziemy, bo nawet nie ma jak się umówić, żeby po nas wyjechał. Przejrzeliśmy jeszcze raz zdjęcia wodospadów parkowych i jednak sobie odpuściliśmy. Pracownicy FAN-u, fundacji zarządzającej parkiem, wmówili nam, że w ramach boliwijskiego programu Malaria można w szpitalu miejskim pobrać za darmo antymalaryki. Choć do parku już nie jechaliśmy, warto było to sprawdzić. Ze szpitala odesłali nas do prefektury, tam łosia nie wpuścili bo miał krótkie spodenki. Gdy wróciliśmy w długich, odnaleziona wreszcie osoba odpowiedzialna skierowała nas do jeszcze innej instytucji, znowu w innym punkcie miasta. Przypominało to zabawę w podchody i szybko nam się znudziło. Nabraliśmy pewności, że każdy kolejny urzędnik długo nie kojarzy o co nam chodzi, a potem proponuje jakieś miejsce od czapy, żeby się nas pozbyć. W między czasie w Santa Cruz z dnia na dzień temperatura spadła o 20 stopni, zrobiło się wietrznie i ulewnie. Grube rzeczy dawno odesłane, więc wśród dygotów szybko zapadła decyzja o ewakuacji. Ale gdzie by tu pojechać, żeby na bank było gorąco? Gol nęci promocyjnym lotem do Recife, hm. Nie żeby grosze, bo w końcu całą Brazylię trzeba przeskoczyć, ale z interesujących nas lotów na ostatnią chwilę (czyli na ten sam dzień) ten najmniej nas zuboży. Strona Gola niestety znowu ma problem z cudzoziemskimi kartami, ale telefonicznie przedłużają nam rezerwację do samego odlotu, a na lotnisku można zapłacić gotówką.
Z przesiadką i długim czekaniem na nią w Sao Paulo podróż trwa ze 12 godzin, ale parny tropikalny klimat od razu nas rozwesela. Jesteśmy w stanie Pernambuco! Kiedy pożerałam przygody detektywa Konopki, Pernambuco to był dla mnie symbol końca świata, gdzieś tam daleko i nie do dotarcia, a jednak jesteśmy! Nie żeby było dużo do zobaczenia :-) Głównie plaża i 2 miasta z listy UNESCO, jak się okaże nie aż tak ciekawe. Ale przybywamy głównie po upał. Znając brazylijskie ceny hoteli w miastach, załatwiamy sobie nocleg przez CouchSurfing i trafiamy na superserdeczną rodzinkę, która nawet nam gotuje różne frykasy. Region północnego wschodu ma swoje specjalności, do których należy caldinho, czyli zupka, głównie fasolowa, podawana w małych kubkach (100ml lub mniejszych) jako zapojka do cachaçy. Jest też pyszna tapioca, czyli sypka mąka maniokowa, która na patelni w cudowny sposób wiąże się w ciągliwy naleśnik. Występuje w różnych wersjach: z serem, kurczakiem albo krewetkami ale najlepsza jest cartola czyli ser, banany, cynamon i mleko skondensowane, mniam. Są specjalne tapiokarnie, ale my kupowaliśmy na ulicy, smażone na przenośnych maszynkach opalanych drewnem, bo lubiłam się gapić jak toto z prochu powstaje. Je się to wtedy złożone na pół jak tacosy. Wiernie trzymamy się też ogólnobrazylijskiego arabskiego fastfoodu Habib’s, gdzie już czekają znakomite kibe i esfihy. No i żłopiemy wodę kokosową kilka razy dziennie, bo kokosy są dosłownie wszędzie. Na plażę mamy 37 sekund z domu, woda cieplutka, ale niestety kąpiel odradzana z powodu rekinów. Poza tym plaża że mucha nie siada. Szeroka, piasek bielutki, a w nocy pięknie oświetlona i tuż przy blokach mieszkalnych. W sam raz na spacer przed zaśnięciem albo jogging poranny. Stare miasto w Recife poszliśmy zwiedzać z kumplem Bernarda, bo on sam nie miał czasu, ale się poczuwał żeby nam przewodnika zorganizować. Przewodnik – słodki chłopaczek, ale jego angielski mniej więcej na poziomie naszego portugalskiego, więc komunikacja dość szczątkowa. Głównie się stresował, żeby za bardzo w ludne miejsca się nie pchać, bo niebezpiecznie. Najchętniej całe to stare, fuj, miasto by sobie odpuścił chyba. Stare miasto jest zepchnięte na margines, zapuszczone i funkcjonuje głównie jako wielki jarmark, jak w Barranquilli. Kościoły są w identycznym stylu a la Aleijadinho jak w całej Brazylii, a kamienice - secesyjne, ale do Łodzi im daleko. Jedyne co faktycznie ładnie wygląda to kamieniczki nad rzeką. Recife szumnie nazywa się brazylijską Wenecją, bo starówka leży na rzecznej wyspie i z resztą miasta łączy ją niezliczona liczba mostów. Jest też najpiękniejszy chyba na świecie psychiatryk, w różowiutkim filigranowym pałacyku. Ale ogólnie miasto zniechęca do spacerów, odległości, upał i ogólny nastrój raczej sprzyjają poruszaniu się samochodem. Zwłaszcza, że pieszy jest wyraźnie obywatelem drugiej kategorii. O dziwo stare centrum robi się przyjazne nocą. Władze miasta postanowiły teren zrewitalizować, czyli wysiedlić mieszkańców (biedotę, bo zamożniejsi w takich ruderach by nie mieszkali) i trochę kamienic z ruiny wydobyć. Prace konserwatorskie co prawda ustały, ledwie ruszyły, ale mieszkańcy pomysł kupili i na głównych ulicach co noc ustawiają się barki pod gołym niebem, bo w nocy temperatura w sam raz do życia. Piwko tu zagryza się nie tylko orzeszkami, ale też gotowanymi przepiórczymi jajkami, które roznoszą uliczni sprzedawcy. Nasz kolega, Delano, prawie się obraził, że mi się to zabawne wydaje :-) a fe, tak z tradycji się podśmiewać. Po kilku piwkach koledzy zabrali nas do Casa de Reboco na imprezę przy dźwiękach forró. To lokalna muzyka, która brzmi jak tropikalne country, nieskomplikowane ale skoczne. I strasznie się dziwiliśmy, bo nasz Bernardo, latynos jak z plakatu, nikogo do tańca nie mógł wyrwać. Chyba trzeba go do Polski przesiedlić, a na wymianę przysłać trochę kartoflanych blondynów.
Pół godziny od Recife leży mała Olinda, również miejsce z listy UNESCO. Teoretycznie pół godziny, ale autobusem (z przesiadką bo na przystanku nikt nie znał bezpośredniego) zajęło nam grubo ponad godzinę. Autobusy w dużych brazylijskich miastach od dawna znamy i kochamy. Nie dość że są koszmarnie drogie (od 2 w porywach do 3,5 reala za kurs czyli do pięciu złotych), to albo wloką się w korku, albo zapieprzają tak, że nie wiesz gdzie wysiąść. Są centralne przystanki, gdzie wszystko się niby zatrzymuje, ale w kilku różnych punktach i trudno wykumać gdzie łapać swój autobus. Do tego dochodzi brak rozkładów i problem z dogadaniem się. W tłoku trudno pytać kierowcę o drogę, bo wysiada się z tyłu a kawał drogi do wyjścia. W efekcie na przejazd traci się masę czasu, nerwów i kasy. No ale do Olindy dojechaliśmy. W sumie są tam dwie odpicowane ulice na krzyż. Jak się trochę zboczy to się prawie slums zaczyna. A na tych głównych uliczkach parterowe kolorowe domki, jakoś nie zrobiły na nas wrażenia. Za to pewnie warto i Olindę, i Recife zobaczyć w czasie karnawału. Jest on ponoć najbardziej demokratyczny w Brazylii, bo wszyscy wychodzą na ulicę i razem się bawią, bez biletów wstępu jak w Rio i bez ulicznych parad w które trzeba się wkupić (jak na trio eletrico w Salwadorze). Są za to wielkie kukły z papier mâché i roztańczone tłumy w przebraniach. Tylko nie wiem jak się ten ścisk w miejscowym skwarze znosi. Z Recife dalej ruszaliśmy do parku narodowego kawał w głąb lądu. Dworzec autobusowy umieszczono jak najdalej od miasta, Bernardo straszył, że jazda z przesiadką (autobus plus "metro" czyli lokalny SKM) zajmie nam ponad dwie godziny. Ale litościwie zawiózł nas jego ojczym i w trochę ponad pół godziny się uwinęliśmy. Autobus niby klasy leito (czyli trzysiedzeniowy, jak coche cama) ale jednopiętrowy, a miejsca na nogi brak. Nad ranem wylądowaliśmy w Petrolinie, jednym z setek brazylijskich miast niewartych odwiedzin i tam kiblowaliśmy z siedem godzin w oczekiwaniu na jedyny autobus do Saõ Raimundo Nonato (firma Contijo). Oczywiście na tego typu zadupia wysyła się najniższą klasę, ale klima obowiązkowo jest.
- comments