Profile
Blog
Photos
Videos
Na kolejnych kilka dni przenieśliśmy się do Pabla mieszkającego w Recolecie. Barrios w Buenos Aires wyraźnie się od siebie różnią - i zabudową, i przeznaczeniem, i mieszkańcami.
I taka na przykład Recoleta to dzielnica dostatnia, mieszkalna raczej niż biurowa, ale nadal wielkomiejska. Dominują tu wysokie secesyjne kamienice z początku wieku XX, pięknie utrzymane, często z portierem. Nawet jak nie ma portiera, to jest coś w rodzaju poczekalni. Przez przezroczyste drzwi wejściowe widać stoliczek z mięciutkim fotelem, przytulnie oświetlony lampką z abażurem. A propos, właśnie w takich wypasionych kamienicach (w całym centrum) o 5-metrowych piętrach zwykle lokują się Burger Kingi i McDonaldy, zwykle dwupiętrowe, ociekające zdobieniami. Jest ich cała masa, często jeden obok drugiego. W jednym miejscu są nawet dwa Maki przedzielone Burger Kingiem. Koniec dygresji.
Dwie przecznice od Pabla znaleźliśmy bardzo ciekawą rzecz - Palacio de Aguas Corrientes. Na pierwszy rzut oka pałacyk w stylu łódzkiego eklektyzmu czyli po trochu z każdej epoki, więc przeszliśmy obok niego obojętnie. Dopiero Pablo uświadomił nam, że w środku czeka niespodzianka. Zewnętrzne mury to tylko opakowanie dla wielkiej instalacji wodociągowej - wielkich zbiorników z których przepompowywano wodę do domów. Pod koniec XIX w. władze miasta zafundowały mieszkańcom centrum wodę bieżącą. Była to wielka inwestycja dla miasta, więc władzom zależało, żeby jej realizacja miała też skutek propagandowy. Budynek wodociągów miał być ogólnie znanym i podziwianym obiektem, symbolem nowoczesności, ale jednocześnie ozdobą okolicy, a nie industrialnym monstrum. Efekt można podziwiać na naszych zdjęciach albo zwiedzić osobiście. Do zwiedzania jest też udostępniony inny obiekt tego typu, Planta Potabilizadora w Palermo - wielki zakład wodociągowy również w zabytkowej siedzibie, za to, w odróżnieniu od Palacio de Aguas, nadal wykorzystywana do pierwotnego celu. Piękny to był czas w historii przemysłu, kiedy fabrykom budowano siedziby współgrające z eleganckim miejskim krajobrazem...
Wybraliśmy się znowu do la Boca, czyli tradycyjnej plebejskiej dzielnicy portowej, gdzie narodziło się tango. Słynie z pstrokato malowanych domków z blachy falistej, które są wielką atrakcją turystyczną. Malowane czy nie, domki są w strasznym stanie, wszystko zacieka i ogólnie warunki dość slumsowe, głupio mi było tak latać z aparatem i się zachwycać, jak tu kolorowo. Tam gdzie się kończą kolory, widać dokładnie jak zapyziała jest to okolica i że rzadko mieszka się tu z własnego wyboru. Z takich ulic mieszkańcy sami cię zawracają, mówiąc że niebezpiecznie, ale ja myślę, że po prostu chcą mieć spokój od wścibskich.
Taki prawdziwy najprawdziwszy już slums rozciąga się za to tuż za dworcem autobusowym Retiro. Oczom własnym nie wierzysz, kilka przecznic od największych luksusów, rzut beretem od wybujałego Palermo a tu takie baraki ceglane z dziurami pozalepianymi byle czym. Takie osiedla nazywa się, o dziwo, villa . To jest stare słowo na osiedle i są też tradycyjne barrios z villa w nazwie, np. Villa Crespo, które slumsami bynajmniej nie są. Hehe, trochę to zamotane.
Takie osiedla rozrosły się po kryzysie 2001r. oczywiście. Ten kryzys to był niewyobrażalny szok dla Argentyńczyków. W najdostatniejszym kraju kontynentu, bardziej utożsamiającym się z Europą (a w latach 90-tych z Florydą) niż z ubogimi sąsiadami, ludzie z dnia na dzień popadali w ubóstwo i zostawali bez środków do życia. Nagle więc pojawiła się duża klasa miejskiej biedoty, rozgoryczona i świadoma swojej zbiorowej siły, która w najgorętszym okresie plądrowała sklepy i mieszkania bogatszych, upowszechniły się też porwania. Ogólnie Argentyna z dnia na dzień zobaczyła co to znaczy być krajem latynoamerykańskim. Od tego czasu sytuacja została oczywiście opanowana, wskaźniki przestępczości w wróciły do normy, ale strach pozostał. Nie strach indywidualnych osób, tylko strach grupowy, oficjalny. Objawia się to przede wszystkim utrudnianiem dostępu do siebie. W prawie wszystkich budynkach w domofonach wyłączono możliwość wpuszczania gości. Domofon służy już tylko do wywołania, natomiast żeby gościa wpuścić trzeba do niego zejść i mu otworzyć bramę. Co gorsza klucz jest potrzebny również żeby w ogóle wyjść z budynku. Mieliśmy z tym wiele kłopotów logistycznych, bo gospodarze nie zawsze mieli dla nas zapasowy komplet kluczy. Również do wielu małych sklepów nie można swobodnie wejść. Dopiero jak zobaczą że nie wyglądasz na zbira, to wpuszczają cię brzęczykiem - i nie mówię tu tylko o sklepach z drogim sprzętem, ale też o zwykłych butikach z ciuchami w dobrej części miasta. Niektórzy znajomi mieli też bardzo dużo zamków w drzwiach, które zawsze skrzętnie przekręcali. Popularne też są zamknięte osiedla, tzw. barrio privado albo "country" z dala od miasta i pod obstawą. Taki syndrom oblężonej twierdzy, zupełnie nieuzasadniony, bo na ulicy Buenos człowiek czuje się bardzo bezpiecznie. Zwłaszcza w porównaniu z metropoliami sąsiednich krajów. Również kiedy wchodzi się do publicznego budynku typu muzeum albo nawet zwykłe biuro, żądają dokumentu tożsamości do wglądu i skrzętnie cię spisują. Inny objaw to stosunek do taksówek. Nie raz nas ostrzegali znajomi przez taksówkami z ulicy i sami chętnie wzywali nam taxi z zaufanej firmy. Tymczasem na telefon przyjeżdżają największe chamy, które co prawda nie biją, ale bezczelnie obwożą cię dookoła miasta, aż licznik zacznie dymić. Za każdym razem tak było. A jak stoisz na ulicy, możesz przebierać w taksiarzach i wybrać wzbudzającego zachowanie. Ja tam w niebezpiecznych taksiarzy argentyńskich nie wierzę, ale wiem, że szukają okazji do kantu. Dlatego najlepiej wcześniej opracować sobie trasę z mapą i powiedzieć kierowcy jak ma jechać, np. cały czas prosto jedną z głównych ulic (w Buenos z małymi wyjątkami ulice są idealnie równoległo-prostopadłe). Ogólnie żadnych rozmów, żadnych oznak rozkojarzenia, tylko czujne śledzenie trasy, najlepiej z mapą w ręku - nawet jak się za nią nie nadąża - a uniknie się podwójnego rachunku. Ogólnie mnie ta potrzeba czujności denerwowała, więc staraliśmy się wszędzie jeździć autobusami (collectivo) albo metrem (subte). Autobusem dojedzie się wszędzie, również w nocy, czasem tylko trzeba przejść kilka przecznic. Żeby się zatrzymał, trzeba kierowcę poprosić albo zamachać (jeśli dopiero chcesz wsiąść), co skraca czas podróży, ale jest stresujące, bo kilka razy autobus nas machających olał. Najbardziej wkurzające, że kierowca oficjalnie nie ma przy sobie ani grosza (żeby go nie napadli ? kolejny objaw strachu jako oficjalnej polityki) . A bilet możesz kupić tylko w autobusie za odliczone monety, które wrzucasz do kasownika. Raz w nocy czekaliśmy na przystanku 2 godziny, bo jeden autobus w ogóle nie przyjechał, a drugi nie miał rozmienić banknotu 5 peso (tyle co 5 PLN) a papierka całego też nie chciał wziąć, bo to nielegalne i po prostu nas wysadził.
A wracając na chwilę do kryzysu i slumsów, jakiś rok temu pojawiło się zjawisko, które mieszkańców slumsów trochę odczarowuje. Otóż wczesnym wieczorem w miasto ruszają setki wózków/taczek, na które tzw. cartoneros (czyli kartonowcy) - w pełnym przekroju wiekowym, często grupka dzieciaków - zbierają surowce wtórne ze śmietników. W niektórych domach (np. u naszej znajomej Maru) segreguje się śmieci po to, żeby kartonowcom łatwiej było wybrać to, co ich interesuje (no i chyba też po to, żeby burdlu nie narobili). Wszystkim się to opłaca, kartonowcy sobie coś zarobią, a bogatsi cieszą się, że villeros (czyli mieszkańcy slumsów) zamiast kraść - uczciwie zarabiają.
Następną bazę mieliśmy w Chacaricie, u Maru, która wcześniej zabrała nas na tango. Zastanawialiśmy się, co to za dziwne imię, okazało się, że to skrót od Maria Eugenia. W hiszpańskim, jeszcze bardziej niż w polskim, zdrobnienia bywają zupełnie niepodobne do formalnej wersji imienia. Już kiedyś kolega z Peru dał nam całą listę takich zdrobnień, (w tym Chucho od Jesus, Tato od Santos, Chema od Jose Maria) ale akurat Maru tam nie było. Akurat przyszła fala strasznych upałów, a my już zobaczyliśmy wszystko co planowaliśmy, więc bardzo się cieszyliśmy że Maru zależy na integrowaniu się z nami. Dużo czasu spędziliśmy razem w domu, gotując, pijąc i gadając o tysiącu spraw, przy włączonej klimie, ufff. Oprócz nas wprosił się do niej Anton ze Szkocji, który przyjechał do Buenos, żeby kupić mieszkanie. Trochę sępił, nie tak jak my, co to gotujemy i drinki przygotowujemy, ale podobno po naszym wyjeździe się poprawił. Już zaraził jednego Kanadyjczyka pomysłem a i my się zastanawiamy nad kupnem mieszkania na wynajem. Nieruchomości to ulubiony w Argentynie sposób inwestowania oszczędności. Nie ma tu systemu gwarancji międzybankowych, więc banki które zbankrutowały podczas kryzysu nie oddały klientom złamanego grosza, dlatego zaufanie do lokat bankowych jest zerowe. Mieszkania w porównaniu z zarobkami są tańsze niż w tej chwili w Polsce, ale ludzie często boją się brać kredyt, więc kupują jeżeli mają gotówkę. A ponieważ nie ma tłumu chętnych, na rynku jest sporo niedrogich mieszkań i masa potencjalnych najemców , warto przemyśleć. A propos spotkanych obcokrajowców warto jeszcze wspomnieć o parze Szwajcarów, która rzuciła pracę na rok, żeby objechać świat dookoła, a datą graniczną ich podróży jest termin zarejestrowania się na ....liście bezrobotnych, hihihi. Nie ma jak państwo opiekuńcze.
Wracając do kryzysu, utratę zaufania do polityki widać w nazwach nowych partii, które nie chcą się kojarzyć z tradycyjnymi kierunkami typu konserwatyzm, liberalizm czy partia pracy itd. Owszem, partie przyznają się chętnie do peronizmu, bo epoka Perona to był krótki okres socjalu wspominany z sentymentem w kraju, w którym wszystko jest raczej prywatne, w tym pół Patagonii (np. teren na którym leży unikalna jaskinia kotów - Cueva de los Felinos). Ale ostatnio pojawiły się partie o nazwach o tyle nowatorskich co dziwnych, np. partido humanista (humanitarna?, humanistyczna?) i justicialista (sprawiedliwościowcy??).
Na zakończenie pobytu w Buenos, poszliśmy sobie na wieczorny spacer Costanerą, zobaczyć molo naprzeciwko Aeroparku. Jest tam taki stary minipałacyk, wykupiony przez państwo jako zabytek, ale już na odcinek mola za pałacykiem wstęp już tylko dla klubowiczów. Na szczęście jest też molo parę kilometrów dalej, i to śmieszne, bo okrągłe. Costanera to ulubione miejsce weekendowe dla portenos, którym nie chce się wyjeżdżać z miasta. Widać szeregi wędek czekających na rybę, pełno przenośnych grillów i leżaki zwrócone nie w stronę wody tylko na ...Aeroparque. W odległości jakichś stu metrów startują samoloty rejsowe (krajowe i do Urugwaju), huczy, że mózg się lasuje, a ludzie sobie plane spotting uprawiają. Pablo mówił nam, że to jest felerne lotnisko, z krótkim pasem lądowania, czasem samolot ląduje w rzece...więc może widzowie czekają na malowniczą katastrofę?
Wreszcie po niecałym miesiącu, spędzonym owocnie acz relaksująco, po godzinach rozmów z nowymi i starymi znajomymi wyruszamy w podróż. Kierunek: Bariloche
For the next few days we moved to the place of Pablo who lives in Recoleta. Buenos Aires barrios have very distinct features to distinguish them from one another - in terms of land development, purpose they serve and people who live there.
Recoleta is a well-to-do, residential rather than office neighborhood, but it´s still very metropolitan, towered by flamboyant art nouveaux tenement houses from early twentieth century, beautifully preserved, usually with a porter. Even if there is no porter, there is a kind of a waiting room. Through the transparent door you can see a cute table with a plush armchair, with a cozy lampshade completing the picture. By the way, it is this kind of extravagant buildings (all over Baires center) with 5-m high floors that Burger Kings and McDonalds like to have their joints, usually two floors and dripping with decorations. There are plenty of these, often one next to another. In one spot there is even one Burger King sandwiched between two Macs. End of digression.
Two block from Pablo´s we found a very interesting thing - Palacio de Aguas Corrientes. At first it looks like an eclectic palace like the ones we have in Lodz, that is all styles intermingled, so we just moved along, without giving it much attention. It was Pablo who made us realize there´s a surprise waiting for us inside. The outer walls are but a shell for giant waterworks - huge water tanks from which water used to be pumped to houses. In late 19th century, the city council provided the centre dwellers with running water. This was an outstanding investment so they wanted to make sure it has a propaganda effect as well. The waterworks building was to be a well known and admired landmark, a symbol of modern times, and at the same time grace its neighborhood rather than be an industrial monstrosity. The result can be seen on our pictures or visited in person. There is another facility of this type open for visitors, Planta Potabilizadora in Palermo - a big water purifying plant also housed in a historic building but, unlike the Palacio de Aguas, still used for the original purpose. What a glorious time in the history of industry it was when factories where given shape to tone in with the elegant city surrounding...
We went to la Boca again, that is the traditional plebeian port district where tango was born. It is famous for its garishly painted houses of corrugated sheet, which are a major tourist magnet now. Painted or not, the houses are in a very poor condition, with everything leaking and rotting, and quite shanty town conditions, so I felt silly running with the camera and raving how colorful it is. Where the colors end, you can see exactly how run down this neighborhood is and that you don´t choose to live here. From streets like these the locals will tell you to run back to safety but I think they just want some peace from the prying tourists.
The real shanty town, however, stretches right behind the Retiro bus station. You can hardly believe your eyes, just blocks from all the luxury, a stone´s throw from the proud Palermo district and here you are, bare brick huts patched with whatever material available, including plastic bags. Such neighborhoods are called, surprisingly, villa . It´s an old word for neighborhood and there still are traditional barrios named villa, e.g. Villa Crespo, which are far from being a shanty town. Well, it´s a bit twisted.
Such neighborhoods sprawled after the 2001 crisis of course. The crisis was quite of a shock for the Argentinians. In the continent´s most well-to-do country which felt more related to Europe (and in the 90s, to Florida) than to its poor neighbors, people would overnight fall into poverty and be left with nothing to live on. Suddenly, there grew a huge group of the inner city poor, bitter and aware of its collective power, which, in the hottest period, would plunder stores and apartments of the richer, with kidnappings getting popular as well. Argentina learnt what it means to be a Latin American country, a hard way. Nowadays, the situation had already been stabilized, with crime rates back to decent levels, but the fear is still there. Not fear of individuals, but a collective fear, an official one. A major symptom is the way people and institutions impede access to themselves. Entryphones have been doctored in almost all buildings to no longer allow letting people in with just a buzz from upstairs. Now the guests can only call you and you have to get down to let them in with a key. Worse, you need the key to get out of the building. It was quite a hassle for us as our hosts not always had a spare set of keys for us. Also, you can´t freely walk into a number of small stores. Only if the attendant sees you don´t look like a mug, will they buzz you in and I am not talking about stores selling top shelf equipment, I am talking about small clothes boutiques in a good neighborhood. Some of our friends also had plenty of locks on their doors which they never failed to use. Another popular thing is closed neighborhoods, so called barrio privado or "country", far from the city and protected by guards. Looks like a besieged fortress syndrome, quite unwarranted, as you feel very safe in the streets of Buenos Aires. Especially compared to big cities in the neighboring countries. Also, when you enter a public building like museum or even a regular office, they want to see your ID and take down all the details. Another symptom is the taxi thing. We were often warned against taking a cab in the street and friends would willingly offer to call us a radio taxi from a reliable company. Meanwhile, it is the radio taxi guys who are the worst kind, they will not beat you up but they drive you around the city until the counter goes steaming. It happened all the time. When you are in the street, however, you can pick and choose and wave down the cabbie that looks safe. I personally don´t believe in dangerous Argentinian cabbies, but I know they are looking for a rip-off opportunity. So it´s best to figure out the easiest route on the map, and tell the driver for example to keep going on one of the main roads (streets in Buenos Aires are perfectly parallel and perpendicular, with minor exceptions). No chit chats, no signs of distraction, just watch him closely, map in your hand, even if you are long lost ? this will keep you from paying a double bill. The need to keep alert at all times was quite tired to me so we tried to take a bus (collectivo) or the subway (subte) wherever we went. A bus will get anywhere, also at night, you just may have to walk some blocks. You have to ask the driver to halt at a stop or to wave at him (if you are waiting at the street), which cuts the ride time but is quite stressful as several buses ignored our waving. The biggest pain in the neck is that officially, the driver has no change (so that he does not get robbed - another symptom of fear as an official policy). A ticket can only be ought on board for the exact change which you put into the counter. One time we waited 2 hours at a bus stop because one scheduled bus didn´t show up at all and another couldn´t break 5 peso bill (and wouldn´t take it all, as it´s illegal) and he just kicked us out.
Back to the crisis and the shanty towns for a moment, a year ago there appeared a phenomenon which is changing the image of shanty town dwellers. Early evening, hundreds of carts and wheelbarrows cruise the city with so called cartoneros (or cardboard people) - of all ages, including lots of kids - collect recyclable materials from trash bins. In some houses (for example at our friend Maru´s) trash is sorted to make it easier for the cartoneros to pick up what they want (and to avoid the mess). It serves everyone, the cardboard people get some money and the richer people are glad that the villeros (or shanty town dweller) earn their living rather than go stealing.
Our next accommodation was in Chacarita, with Maru who previously took us to a tango party. We were thinking what a strange name it is but turns out it´s short for Maria Eugenia. In Spanish, diminutives can sound nothing like the formal name they refer to. Our Peruvian friend once gave us a whole list of such diminutives (including Chucho for Jesus, Tato for Santos, Chema for Jose Maria) but Maru was not there. There came a wave of deadly heat and we had already seen most of what we planned so we were very glad that Maru is into hanging out. We stayed home, cooking, drinking and talking about thousand of things, with the air condition on, what a relief. There was also a Scottish guy, Anton couchsurfing with her, who came to Baires to buy an apartment. The idea was contagious, as one Canadian guy he met is already into buying an apartment himself and we are also considering buying a place to rent. Real properties are favorite way to invest your savings in Argentina. There are no inter-bank guarantee schemes so banks that went bankrupt during the crisis left the customers with doodley-squat so bank deposits are not treated as a serious option. Compared to salaries, apartment prices are quite low but people are reluctant to take a mortgage so they only buy a place if they have cash available. Since there aren´t that many buyers, the market is full of cheap apartments and a number of potential lessees, it?´ worth a thought. Speaking of the foreigners we have met, it´s worth mentioning a Swiss couple who quit their jobs for a year to go around the world, with the time limit being the deadline by which they have to .... enroll on the unemployment list, haha. Welfare country, yippie.
Back to the crisis, once more, the loss of confidence in politics can be seen in names of parties, which don´t want to be associated with traditional directions such as conservatism, liberalism or labor parties etc. Parties do like to refer to peronismo, as Peron´s rule was a brief time of welfare state (relatively speaking, of course) which is sentimentally remember in a country where property tends to be private owned including half of Patagonia (e.g. the plot where the unique feline cave is located - Cueva de los Felinos). But recently, there sprang up parties with names that are both innovative and strange, e.g. partido humanista (humanist?) and justicialista (equitarians??).
To wrap up our Baires stay, we went to an evening stroll along Costanera (del Norte) to see a pier right across the Aeroparque. There is a cute old little palace, bought out by the state as a national monument, but the pier section after the palace is only available for club members. Luckily there is another pier, a couple of kilometers away and a round one. The Costanera is a favorite weekend place for portenos who don´t feel like leaving the city. You can see rows of fishing rods waiting for the catch, plenty of portable barbecues and deckchairs pointed not towards the water but to the...Aeroparque. Some hundred meters from away passenger airplanes take off (national flights and Uruguay-bound), the engine noise is killing you and here they are plane spotting! Pablo told us it´s a dodgy airport with a short airstrip so at times an aircraft ends up in the river... so maybe the spectators are waiting for a nice piece of catastrophe?
Then, after almost a month spent in a busy but relaxed way, after hours of talks with old and new friends, we finally head out into the wild :-). Next stop: Bariloche
- comments