Profile
Blog
Photos
Videos
Nastepnego dnia w zakontraktowanym samochodzie z agencji zwiedzamy dwa parki narodowe... Chiflon (tu brak oplaty za wstep, tylko napiwek dla sympatycznego przewodnika), ktory zapiera nam dech w piersiach (beda fotki) i Ciudad Perdida (Zaginione Miasto), czyli kanion formacji skalnych stanowiacy czesc parku Talampaya, ktory zaparty juz i tak dech kompletnie nam odbiera. Niestety, dech odbieraja nam tez ceny. Okazalo się, że poniewaz jestesmy we dwojke, podroz po parku (naszego kierowcy, ktory dowiozl nas z miasta tam nie wpuszcza, bo lokalna spolecznosc wywalczyla sobie prawa do wylacznosci na oprowadzanie), bedzie nas to kosztowac dodatkowe 100 zl. Klnac na czym swiat stoi, uiszczamy oplate i ruszamy z lokalnym przewodnikiem samochodem terenowym po bezdrozach. Warto bylo!!! Po 40 minutach stajemy i dalej idziemy pieszo, wraz z naszym oprowadzaczem. Pod koniec wycieczki zapuszczamy się w dalekie okolice kanionu, wywolujac niepokoj naszego przewodnika, ktory na 30 minut gubi nas z oczu. Okazuje się, że przypadkowo trafiamy do tzw. Kanionu Teczy, ktorego zwiedzenie kosztuje dodatkowe 100 peso (osobna wycieczka), i ktorego zwiedzania “absolutnie nie mozna polaczyc z Zaginionym Miastem, no po prostu się nie da, daleko i w ogole!!” No popatrz, a my na pieszo trafilismy. Zrugani przez chciwie patrzacego indianskiego przewodnika, za zapuszczanie się samopas na “nie te wycieczke”, cykamy lapczywie zdjecia przy zachodzacym juz sloncu i wracamy do samochodu, a nastepnie budki strazniczej parku, gdzie czeka na nas juz samochod z agencji..
Po powrocie do miasta jemy jedna z najlepszych pizz w zyciu (roquefort, czeresnie z syropem, ananas i peperoni... oczywiscie nie na jednej pizzy.. : ))) i lecimy do kafejki (o dziwo, czynna do 3.00!) zdawac wam sprawozdanie! Jutro ciag dalszy!
Nastepnego dnia okazuje się, że znowu nie zebrala się grupa na nasza wycieczke, wiec musielibysmy znowu bulic w dwojnasob. Troche rozdraznieni brakiem organizacji wymuszamy na agencji przyrzeczenie,ze nastepnego dnia zrobia nam wycieczke za pierwotnie obiecywana stawke nawet gdyby wszyscy się znowu wypieli. We wtorek mamy wolne,wiec dzien nam uplywa na robieniu ostatniego krotkiego zlecenia przed zasluzonymi wakacjami (buahaha,wreszcie), publikowaniu zdjec i praniu. W srode raniutko,jeszcze wsrod nocnej ciszy praktycznie,bo slonce raczy wstawac kolo osmej,zajezdza pod nasz kamping znajomy nam kierowca z pustym wozem. Za chwile jednak zatrzymujemy się pod hostelem,z ktorego wytacza się cala gromadka Niemcow i Francuzow. Na pierwszy ogien idzie park narodowy Ischigualasto znany z wymyslnych formacji piaskowo-gliniastych o ksztaltach grzybow i roznych takich oraz z Ksiezycowej Doliny. Jak pamietacie,jedna atrakcje o takiej nazwie juz zaliczylismy w Brazylii(z krotkiej konsultacji google´a wynika,ze takich cudow jest przynajmniej piec w samej Ameryce Pld., hihi),ale zupelnie brak porownania. W odroznieniu od brazyliskiej,ktora wrecz kryla się za krzaczkami, ta tutaj to wielka niekonczaca się panorama szarawo-zielonych pagorkow,faktycznie nie trzeba wysilac wyobrazni,zeby uznac nazwe za trafiona.Niestety nie mozemy się nacieszyc w pelni,bo nasz kierowca omija miejsca z najlepszymi widokami i zatrzymuje się na oficjalnym "miradorze". Tak juz bedzie do konca wycieczki, zero spaceru,zero czasu na szukanie dobrych ujec,tylko wioza nas od atrakcji do atrakcji i wypuszczaja na chwile we wskazanym miejscu,zeby za chwile zagnac nas z powrotem. "Wioza",bo oprocz kierowcy jest z nami pracownik parku, oficjalnie w charakterze przewodnika, ale tak naprawde pilnuje tylko,zebysmy ze sciezki niezbaczali.Trudno,tak to jest,jak się chce dwa rozlegle parki w jeden dzien zaliczyc. Nastepny zaliczany przez nas obrazek z broszurki to kamienne kule, porozrzucane na odcinku 6km. Sciemnia nam facet, ze brak naukowego wyjasnienia,skad się wziely i kto im nadal taki ksztalt. "Kto?" - pytamy. "To znaczy,ze one sztucznie uformowane, przez dawnych mieszkancow tych ziem?". Nie,pan odpowiada,wszystko naturalne,tylko nie wiadomo jak powstalo,tzn., powtarza, KTO je tak uksztaltowal i tu zostawil. Nie idzie się dogadac, moze mamy myslec,ze to robota ufagow. Zabawne,ze pod koniec wycieczki znajdujemy w muzeum tablice z wyraznym wyjasnieniem ich powstania, ale z pospiechu zrobilismy jej tylko zdjecie i przeczytamy potem (duzo naukowych terminow, slownik się przyda :-)
Prosze wsdiadac,jedziemy dalej. Docieramy do jednej z glownych atrakcji, Lodzi Podwodnej,formacji reklamowanej na wszystkich folderach, a nawet na naszym vanie (jest caly obklejony wielkim foliowym zdjeciem przedstawiajacym ja w najlepszym swietle i po interwencji photoshopa). Sa to dwie blizniacze skaly, wygladajace jak traby powietrzne wyrastajace z zelazek (moje skojarzenie).Slonce bije po oczach,wiec kiepawo fotografowac, ale przeciez mozemy skale obejsc i cyknac z drugiej strony,nawet lepiej,bo tam wlasnie jest skalne okienko, z ktorego mozna dwie skaly uchwycic jakby w skalnej ramce. Takie wlasnie ujecie jest we wszystkich folderach. Stac! Tam nie mozna,przeciez widzicie,ze szlak tam nie prowadzi.
prosze się trzymac linii z kamykow. No, do niedawna mozna bylo tam wchodzic, ale juz zabronione, bo się niszczy. Jakby tak kazdy…(powialo ”Misiem”). Trudno, jedziemy dalej. Nastepny przystanek – “grzyb” (el Hongo), czyli emblemat parku, przygniatajacy wielkoscia klocek, jeszcze bardziej przypominajacy trabe powietrzna. Ladniusi, tym razem mozna go obejsc dookola i znalezc kadr ze sloncem po wlasciwej stronie. Z obiecanych atrakcji jeszcze tylko wysoka czerwona sciana, kompletnie pod slonce, oczywiscie. Kiedy w dalszej drodze kilka razy musimy z kierowca walczyc o chwile przerwy na sesje zdjeciowa, juz nam się odechciewa i tylko robimy zdjecia w glowie, ale z tych nie skorzystacie :-) Humor poprawia nam wizyta w muzeum archeologicznym, gdzie przemily studenciak opisuje nam,miedzy innymi, krok po kroku jak znalezione w parku skamieliny ostroznie się wydobywa, bezpiecznie przewozi do muzeum (zalane gipsem, tlumiacym wstrzasy)i potem robi z nich odciski silikonowe do rekonstrukcji stawianych w muzeum, bo, jak się dowiadujemy, rekonstrukcja szkieletu z prawdziwych elementow, nawet gdyby byly kompletne i w nie najgorszym stanie, i tak by się latwo zawalila pod wlasnym ciezarem. W koncu nie sam szkielet mial po Ziemi chodzic.
Kombinuje, jak by tu nastepnym razem przyjechac wynajetym autem i ominac przewodnika, ale spotykam na parkingu babke we wlasnym samochodzie, ktora mowi, ze razem z innymi samochodami beda jechac za przewodnikiem kawalkada, wiec tym gorzej się bedzie zatrzymywac na spontaniczne zdjecia (slysze juz te klaksony).
Na ten park nie ma mocnych. Mimo wyjatkowych widokow, frustracja psuje nam wrazenia. Czas na nastepny park, kanion Talampaya. Tutaj, podobnie jak w Ciudad Perdida (ktory, nawiasem mowiac, do niedawna zwiedzalo sie, razem z Kanionem Teczowym, w ramach jednego biletu na Talampaye), wjazd maja tylko samochody parku, wiec znowu trzeba bulic za przewodnika. Poniewaz nasza agencja nam o tym nie wspomniala (kolejny dowod ich amatorszczyzny) a my troche nonszalancko zapomnielismy wyplacic kase, ktora i tak nam się powoli konczyla, okazalo się ze nie starczy nam nawet na wycieczke, nie mowiac juz o bilecie na autobus w dalsza droge (a musimy go zlapac z trasy wycieczki, bo przez San Augustin nie przejezdza). Jak myslicie, ile bankomatow jest w parku? Na szczescie na wycieczke do drugiego parku przylacza się niemiecka para z zapakowanymi plecakami, czyli tez jada do Rioja (nigdzie indziej się nie da :-). Bez trudu wysepiamy pozyczke i z lekkim sercem ruszamy do parku. Tu przewodnicy znacznie bardziej ludzcy, zatrzymuja się na prosbe, ale tez sam park bardziej sprzyja. Mozemy się wreszcie rozdziac z kurtek (wczesniej byl straaaaszny wygwizdow) a slonce chetnie wspolpracuje, chociaz z wyjatkami. Talampaya jest mniej zroznicowana, oprocz grawerunkow naskalnych (glownie prekolumbijskiech, ale jest, co ciekawe, jeden pokazujacy pierwsze zetkniecie z Hiszpanami), sa tu glownie gigantyczne skalne sciany i rozne pokaznych rozmiarow skalne figury. Cykamy mnostwo zdjec, na ktorych wyraznie widac jacy jestesmy malutcy, a najbardziej podoba nam się sesja “pruciowa” w ogromnym zalomie skalnym o wysokosci 150m. Naprzeciwko, 360m dalej stoi rownie wysoka skala, dzieki czemu mozna podziwiac wielokrotne echo, co sekunde powtarzajace nasze gromkie okrzyki. Przewodnik nawet zrobil nagranie, ale moze nas oleje i wcale nam nie przesle. Spotykamy tez kupe kondorow. To znaczy mnostwo, ale w sumie “kupe” doslownie tez, bo wlasnie po bialych plamach na szczycie skal poznaje się ich gniazda – taki widok raduje oko, bo skoro jest gniazdo, to sa i kondory i warto sien a nie zaczaic z aparatem. O tym w folderach nie wspominali, za to na kondory masowo jezdzi się do Kanionu Colca w Peru, ale podobno masowo wyemigrowaly, niezadowolone z tlumu turystow.
Van wyrzucil nas na przystanku autobusowym, czyli w minisklepiku ze stolikami. Przez dwie godziny oczekiwania gralismy sobie w gre “zgadnij kim jestes”, znacie? Wybiera się dowolna osobe badz postac, zwierze (pelna dowolnosc) zyjace, niezyjace lub fikcyjne i na zasadzie pytan tak/nie delikwent musi odgagnac, o kogo chodzi. Tak mi się spodobalo ze odtad losia nia mecze przy kazdej okazji :-) Bylam juz Manolito z Mafaldy, Panem Witkiem z Atlantydy, Plastusiem itp. Ale wracajmy do opowiesci. Wysiadamy w La Rioja, stolica prowincji, a na dworcu bankomatu brak, natomiast za autobús, ktory odjezdza za 10 minut (ostatni dzis) mozemy zaplacic karta. Liczymy drobniaki i okazuje się ze znajduje jeszcze jakis zaskornik, ale i tak brakuje nam 1,75 peso (=1,75 zloty). Z przepraszajaca mina oddajemy niepelny dlug- no, coz, utrwalamy stereotyp Polaka-naciagacza :-)
- comments