Profile
Blog
Photos
Videos
Dziwnym trafem o malo nie spozniamy sien a autobus do Trelew, naszej bazy wypadowej do zwiedzania rezerwatu Pingwinow. Poniewaz jedyne miejsca dostepne byly w najtanszym autobusie firmy El Pingüino, z ktorej uslug zrezygnowalismy w Buenos Aires, troche boimy się wsiasc i jak się okazuje nie bez powodu. Miejsca na nogi nie jest tak malo, ale za nami siedzi jakas toksyczna emerytka o zapachu profesjonalnego menela z dlugim stazem i bogatym doswiadczeniem. Niestety, babcia towarzyszy nam do samego konca podrozy. Dodajmy do tego niezbyt wygodne siedzenia i wyboiste drogi i wiemy juz, ze te 19 godzin do najlepszych nie nalezalo. Ale i tak czas ten przeminal dziwnie szybko. Wysiadamy w Trelew, a tu niespodzianka. Mialo byc zimno (juz w Buenos przed odjazdem zaczely się zimnice, Cordoba nie odstawala od stolicy), a tu bezchmurnie, slonecznie i ogolne 20-kilka stopni. Super! Oby tak do jutra. A wlasciwie pojutrza, bo rekonesans telefoniczny wykazuje, ze jutro pingwinow nie zobaczymy, bo najblizsza wycieczka w srode z powodu braku chetnych (niestety, to juz ostatki sezonu). Coz, jakos przezyjemy. Dzwonimy do rodzicow Gaspara, chlopaka ktory jest jedynym czlonkiem Hospitality Club i Couch Surfing w tym miescie (on sam studiuje gdzie indziej i nie ma go w domu). Przyjezdza po nas na dworzec Jorge, ojciec Gaspara. Pokazuje nam kawalek miasta. Trelew zostal zalozony przez Anglikow budujacych tu kolej, ale ogolnie ten rejon to osrodek osadnictwa… walijskiego. Jest tu wiec sporo nazwisk takich jak Williams czy Gallman. Lokalne domy kultury organizuja kursy i konkursy walijskiego, oraz piosenki i recytacji w tym jezyku, sa tez warsztaty tlumaczeniowe, a wielu mieszkancow okolicznych miasteczek podobno uzywa jeszcze archaicznego walijskiego. TO jest cos! Nie uda nam się z nimi dogadac, ale sprobujemy jutro wpasc do jednej ze slynnych walijskich herbaciarni w okolicach Trelew. Tym razem za kilkanascie peso jest tu bufet jesz-ile-chcesz wypelniony herbatka i domowymi ciastami. Ufff... obysmy się nie pochorowali przed tymi pingwinami.. Nastepnie wykupujemy srodowa wycieczke i lecimy do domu. Okazuje się, że obcokrajowcy sa tu czestymi goscmi, ale i tak mama, tata i brat Gaspara, Sergio, gotuja nam krolewskie przyjecie (obiad z deserem itp.) Zaluja tylko, ze nie moga z braku czasu sami zawiezc nas do rezerwatu, bo zwykle to robia. W dodatku maja znajoma strazniczke, wiec wejscie byloby darmowe. Hmmm… fakt te 200 kilka zlotych piechota nie chodzi, ale i tak mamy dach nad glowa i wikt, wiec się nie skarzymy! No a gospodarze sa supermili!!! W dodatku jutrzejszy, pusty dzien byc moze uda nam wypelnic podgladaniem… delfinow! Huha! Dobra nasza… A wiec jutro wtorek, sroda przyniesie nam pingwiny Magellana, a potem zjezdzamy dalej na poludnie w strone Ziemi Ognistej, El Calafate i lodowca Moreno… Bedzie się dzialo.. czekajcie na relacje!
Na czym to skonczylismy? Hmm.. poniewaz poprzedniego dnia rozpisalem się na blogu az do 5.00 rano, wstalem dosc pozno, a wiec o 12.00. Asia oczywiscie takze. Poniewaz cierpiala na rozstroj zoladka, nie pisala się na zadne wycieczki. Okazalo się niestety, ze z delfinow dupa blada, bo pogoda jest taka, ze statek na morze nie wychodzi. Pozostaje zwiedzanie okolicy. Najpierw szybko zwiedzilem zaklad uzdatniania wody, na terenie ktorego mieszkali nasi gospodarze (Jorge jest tam inzynierem), a potem Jorge zabral mnie do pobliskiego miasteczka Rawson (znow slady brytyjskiego osadnictwa w nazwach!) i na plaze, gdzie szczerze mowiac nie bylo kompletnie NIC. Zdazylem tylko przemarznac na zimnym i szarym brzegu... Po powrocie do Trelew okazalo się, że Asia wydobrzala, wiec poprosilismy Jorgego, zeby zabral nas do Gaimana, na slynne walijskie slodycze. Niestety, wypadlo mu niespodziewane zebranie i podrzucil nas tylko do autobusu. Dotarlismy na miejsce juz po 19.00. Bylo ciemno, wies kompletna, trzy domki na krzyz i wszystkie wspaniale walijskie herbaciarnie zamkniete. Grrr... moze w drodze powrotnej.. zobaczymy.
Nastepny dzien przywital nas ulewa. Szkoda, ale pingwiny czekac nie beda, wiec zapakowalismy się do samochodu wycieczkowego i razem z kierowca Martinem i sympatyczna para z Hiszpanii, Maite i Ramonem, ruszylismy na podboj rezerwatu Punta Tombo. To najwieksza kolonia tych zwierzakow w Ameryce Pld, normalnie siedzi ich tam z pol miliona, ale teraz zostalo juz niewiele. Wiekszosc wyjechala na zime do Brazylii (to nie zart!) Pewnie teraz sacza caipirinhe na Ipanemie (to jest zart!)..
Tak czy inaczej, pingwiny byly fajne, ale bylo ich niewiele, a przenikliwy ziab i deszcz nie pozwolily nam dlugo cieszyc się towarzystwem. Najciekawsze w tym wszystkim bylo to, ze lokalne pingwiny Magellana sa mniejsze od popularnego wyobrazenia, maja najwzyej 40-50 cm wzrostu i nie zyja na lodzie, a na zwyklej plazy i obok plazy, na stepie :) W dodatku bardzo lubia lato! (to juz byl zupelny szok!) a latem (grudzien-luty) temperatura siega tu 40C! Pingwinom w to graj! No slyszeli Panstwo o czyms takim???! :) Pod koniec deszczu aparat nam zaparowal, stad niektore zdjecia sa kiepskie...
Po powrocie do miasta mielismy jeszcze 2h przed odjazdem autobusu do El Calafate, wiec zwiedzilismy miejscowe muzeum paleontologiczne. Trzeba wiedziec, ze Patagonia, a szczegolnosci prowincja Chubut, sa slynne ze skamielin, ktore wystepuja tu w duzej obfitosci. Odkryto tez wiele kosci dinozaurow i pozostalosci po nich, ktore wszystkie wystawione sa w rzeczonym muzeum. Przedstawiamy wiec jedno najmniej zaparowane zdjecie (aparat wciaz zawilgocony!) Podobno tuz pod miastem mozna zbierac kamienie z zatopionymi w nich paprociami i nikt ich nie rusza, bo jest ich tak duzo. Jorge mial takimi kamieniami ganek przed domem wybrukowany, wiec uwierzylem mu na slowo : ) Po wyjsciu cyknelismy jeszcze fotke starej lokomotywy, ktora zaparowana wygladala calkiem atrakcyjnie i ruszylismy do autobusu.
- comments