Profile
Blog
Photos
Videos
Dzień 124 17/02/2014
Leniwy poranek (plus szukanie hoteli etc). Potem pojechałyśmy metrem (zwanym tu Subte) do centrum. Barokowa katedra wygląda z zewnątrz raczej jak muzeum lub budynek rządowy (chyba jestem przyzwyczajona do renesansowych strzelistych wież), w środku miła, nieprzeładowana. Najważniejszym w niej miejscem jest tak naprawdę grób generała José de San Martín, czyli bohatera i wyzwoliciela nie tylko Argentyny ale też innych krajów południowo-amerykańskich (Peru, Chile, Boliwia) spod władzy hiszpańskiej. Ważna postać w historii kontynentu (chyba pisałam o nim przy okazji parku jego imienia w Sucre).
Katedra stoi tuż przy słynnym Plaza de Mayo, co oczywiście od razu odnosi się do historii kraju.
Argentyna doświadczyła dyktatury wojskowej zwanej "Procesem Reorganizacji Narodowej" (Proceso de Reorganización Nacional), w której oczywiście znów maczały palce Stany Zjednoczone (i Nixon). Dyktatura Jorge Videla i junty trwała od 1976 roku, tj. od przewrotu i obalenia rządów Isabeli Perón (wdowy po Juanie Peron i rządzącej krajem od jego śmierci w 1974 roku), aż do przegranej wojny o Malviny (Falklandy) w 1983 roku.
Czas brudnej wojny (bo tak nazwano czasu dyktatury), jak w przypadku dyktatury Pinocheta w Chile, to okres aresztowań, tortur, zaginięć, morderstw, godzin policyjnych, palenia książek, walki z opozycją, eliminowania życia kulturalnego etc. Szacuje się, że podczas dyktatury zaginęło ok 30 tys. osób (oficjalnie podaje się 10 tys.).
Po odzyskaniu demokracji w 1983 roku Videla został skazany za zbrodnie przeciw ludzkości, ale wyszedł na wolność na mocy amnestii w 1990 roku. W 2008 roku został jednak ponownie osadzony w więzieniu gdzie zmarł w wieku 87 lat, 17 maja 2013.
Tuż po rozpoczęciu dyktatury i pierwszych zaginięciach, matki porwanych osób chciały dowiedzieć się, gdzie znajdują się ich dzieci. Nie było to oczywiście takie proste, wojskowi nie chcieli im nic wyjawić, aż wreszcie narodził się pomysł, by iść większą grupą (uznano bowiem, że w grupie będą bezpieczne i może uda im się więcej zdziałać) na główny plac Plaza de Mayo, stanąć pod znajdującym się tam budynkiem prezydenckim (Casa Rosada) i zażądać rozmowy z Vidalem. Spontaniczna, pojedyncza akcja przerodziła się w regularne spotkania i manifestacje na placu. Tak powstała organizacja Matki z Placu de Mayo (Madres de la Plaza de Mayo), które przychodziły na plac niezależnie pod pogody, regularnie w każdy czwartek o 15:30, żądając wyjaśnień, gdzieś znajdują się ich dzieci. Wielu z nich do tej pory nie udało się odnaleźć, a matki... wciąż przychodzą na plac, regularnie, co tydzień, od ponad 30 już lat (mam nadzieję, że uda nam się tu wrócić w czwartek i je zobaczyć). Na głowach noszą białe chusty oryginalnie zrobione z tetrowych pieluch (na placu, na ziemi są narysowane, znane już na całym świecie pieluchowe chusty zawieszane pod szyją i symbolizujące organizację). Organizacji przyznano w 1992 roku Pokojową Nagrodę Nobla.
Potem poszłyśmy zobaczyć (z zewnątrz) pałac prezydencki Casa Rosada i słynny balkon, z którego Evita pozdrawiała mieszkańców.
Po średnim jedzeniu poszłyśmy dalej Avenida de Mayo, usiadłyśmy w słynnej kawiarni Tortoni z 1858 r., najstarszej kawiarni w mieście, w której siadali m.in. Stroni, Gardel czy Lorca, no i teraz my! :) Potem doszłyśmy do najszerszej na świecie (140 m szerokości) alei Avenida 9 de Julio, gdzie na środku stoi wysoki Obelisk (jak na placu Concorde w Paryżu, czy każde miasto musi mieć swoją strzelistą wieżę?). Stamtąd miałyśmy już blisko do teatru (a właściwie opery) Teatro Colón, czyli jednego z pięciu najlepszych teatrów świata. Bardzo chciałam iść na spektakl, ale teraz przerwa letnia (no nic, jak wrócę tu następnym razem!), więc weszłyśmy do środka na oprowadzanie z przewodnikiem. Bardzo piękne miejsce, foyer, sala, w której spotykano się przed spektaklami, korytarze i główna sala. Na każdym kroku (jak w całym Buenos Aires) widać wpływy europejskie, projektantem teatru i budowniczymi byli bowiem emigranci z Europy (głównie z Włoch), skąd sprowadzano również materiały do budowy. Ukończony w 1908 r. był największym teatrem na południowej półkuli aż do 1973 r. czyli do budowy Sydney Opera House.
Ciekawe jest, że oprócz balkonów dla przedstawicieli rządu czy też różnych miejsc i balkonów (w różnej cenie) dla bogaczy i elity, na górze znajduje się balkon dla najbiedniejszych, gdzie spektakle ogląda się na stojąco. Jest to bowiem jeden z niewielu teatrów na świecie, gdzie na spektakle przychodzili, i wciąż przychodzą, nie tylko bogaci reprezentanci elity kraju, ale ok 20% biletów dostępnych jest dla klasy niższej (clase popular) w przystępnej cenie.
Stamtąd pojechałyśmy na słynny w mieście występ bębniarzy w centrum kulturalnym Konex. Grupa zwana Bomba de Tiempo, ok 15 osób na bębnach (sabar, yembé, tumbadora, shekere, dun dun i innych), do kilku utworów zaprosili znanego lokalnie gitarzystę i skrzypaczkę (moje ulubione kawałki), do innych różnych dyrygentów. Super, bardzo mi się podobało, tłum ludzi kiwających się w takt muzyki.
Po zakończeniu koncertu wpadłyśmy na Laurę (oczywiście!) i Fernando, Argentyńczyka, u którego mieszka. Śmieszny koleś. Poszliśmy razem na szybkie jedzenie i wróciłyśmy do domu (bo śpimy w salonie, Santi rano do pracy, a my nie mamy kluczy).
Piękne jest to miasto, podoba mi sie za kazdym razem coraz bardziej, chyba juz tu zostanę.
- comments