Profile
Blog
Photos
Videos
W Huaraz przypomina mi się, że chciałam odwiedzić regiony Peru Negro, czyli wioski na wybrzeżu, prawie w całości zamieszkane przez potomków niewolników. Jest to kolebka porywającej czarnej muzyki, z ekstatycznymi bębnami w tle, której towarzyszy równie żywiołowy taniec. Narobił mi smaku reportaż Krystiana Bielatowicza który w El Carmen spędził święto Matki Boskiej z Carmen- relacjapod tym adresem. Było hucznie i muzycznie, ale to rok temu, przed trzęsieniem ziemi. Wiedzieliśmy, że region ucierpiał, ale na ile oberwały same wioski, nie było gdzie się dowiedzieć. Jedziemy więc w ciemno. Znowu w okolice Ica, skąd dopiero co wróciliśmy, ale sami wiecie, że nasz rozkład jazdy powstaje od pomysłu do pomysłu. El Carmen leży pół godziny drogi pod Chinchą. Szosa obsiana jest bawełną i w sezonie zbiorów musi to wyglądać bajecznie. Taksówkarz zaklina się, że już wszystko do normy wróciło i będzie gdzie spać. Na miejscu okazuje się, że jedyny czynny hotel zajęli ochotnicy pomagający przy odbudowie. Kwatery gości nie przyjmują, bo albo są w remoncie, albo w ich miejscu stoją namioty czy tymczasowe domki o trzcinowych ścianach. Spać musimy więc z powrotem w Chinchy. Babka, która prowadzi szkołę tańca – w szpitalu, więc nikt nam pokazu nie zrobi. Muzeum w zabytkowej hacjendzie – zamknięte, knajp nie ma. Nie bardzo mamy po co tam wracać. Żeby łazić za ludźmi z aparatem? Nie, głupio nam safari urządzać. Co innego przyjechać na dłużej i pożyć z lokalnymi w ich tempie, ale jak dla nas tu zbyt martwo.
Z przesiadką w Limie kierujemy się na północ, do Chiclayo. Po upojnej nocy w autobusie Flores. Strzeżcie się. Głośnik jest nad każdym siedzeniem i bardzo są z tego dumni. Do dwunastej w nocy pozwalają się nacieszyć tym swoim high-tekiem, najchętniej puszczając film z masą wrzasków, eksplozji i strzelanin (które widzieliśmy wcześniej w pięciu innych autobusach). Nawet rozmawiać się nie dało, bo między fotelami się nie słyszeliśmy. Ech, stewardesa ściszyła na moją prośbę, ale zaraz ją zakrzyczeli pasażerowie, że nic nie słychać. Ludzie w Peru mają organiczną potrzebę hałasu i jedyne co można poradzić to unikać miejsc, które tę ich potrzebę realizują. Czyli autobusów Flores.
Ale wracajmy do rzeczy. W sierpniu pod Chiclayo odkryli świątynię z najstarszymi w Amerykach malowidłami. Kompleks oczywiście nie jest oficjalnie otwarty, bo trwają prace odkrywkowe. Ale co szkodzi spróbować. Taksówkarz oferuje się nas zabrać za 60 soli (50 złotych) – bo, panie, daleko. Zamiast tego pytamy o zdanie Mr. Google’a i okazuje się, że wioska Ventarrón, gdzie dokonano odkrycia, jest tuż pod miasteczkiem Pomalca. Kosztuje nas to razem po 0,70 centavos od osoby za busa do Pomalki i 10 soli za rykszę do ruin (z czekaniem).
Na miejscu uwija się grupa archeologów, ale co mieli odkopać, to już odkopali, teraz głównie katalogują i zabezpieczają znaleziska. Nawet nie musimy ściemniać, że jesteśmy dziennikarzami, chociaż legitka Geozety (specjalnie na tę okazję wydębiona) czeka w pogotowiu. Nie dość że nas nie przeganiają, to Ignacio Alva, syn profesora, który świątynię odkrył, oprowadza nas z fachowymi objaśnieniami. Widać, że jest dumny ze swojej pracy. Po raz pierwszy w Peru archeologowie dostali środki od państwa i nie muszą kwestować po zagranicznych uniwerkach, ani czekać, aż wszystko zbadają za nich obcokrajowcy.
Mówimy, że u nas wielu archeologów w kulturach prekolumbijskich się specjalizuje, a Ignacio na to „no fakt, bo u was w Europie to nie ma czego odkopywać” :-) Dokładnie nam zreferował dotychczasowe odkrycia, po czym się pożegnał i widać było, że ani mu w głowie nas za to kasować. Może to oczywiste, ale w Peru tak się na każdym kroku o kasę dopominają, za najdrobniejszą pomoc, że nas mile zaskoczył.
Z Chiclayo przenosimy się do Piury. Czy to na pewno Peru? A gdzie zasikane chodniki, sterta śmieci i smrodki uliczne? Gdzie żebracy i namole, garkuchnie serwujące nieapetyczne almuerzo? Kurczę, chyba nas teleportowało do chilijskiej Ariki. Starej architektury (poza katedrą) tu nie ma, ale panuje porządek i prosperity. I przyjemny nastrój miasteczka, w którym ludziom się dobrze wiedzie. Najlepiej się wiedzie fanom owoców morza – koniecznie spróbujcie chupe de congrio czyli zupę z węgorza morskiego, odjazd (np. w Casa de Tejas w centrum Sega Falabella). Albo tego samego kongera na surowo, w barze Ceviche al Paso na ul. Junin naprzeciwko ładniutkiego Hospedaje California. Wygląda to tak, że dwie panie mają przed domem stolik i przygotowane składniki (surowa ryba, sok z limonki, cebula, papryczka ají) tylko mieszają i serwują na talerzu w kształcie rybki, obsypane canchą czyli opiekanymi na słono ziarnami kukurydzy. Mniam. Duża porcja całe 5 soli.
Wreszcie ruszamy na legendarną plażę do Mancora, marzenie Peruwiańczyków dużych i małych. Spodziewamy się Świnoujścia w sezonie, czyli tłoku, hałasu i biesiadnej atmosfery. Hałas, owszem, w nocy, jak dyskotekę włączają, za to za dnia atmosfera o dziwo sielska. Do wody nie wchodzimy, bo podejrzanie spieniona od glonów. Idąc wzdłuż plaży wpadamy na zwłoki pelikana, węgorza i innych ryb, ale może silna fala je zmiotła. I niejednego surfera, ku jego radości, bo fale konkretne. Miasteczko to właściwie rząd hotelików i knajpek po obu stronach Panamericany plus plaża z pełnym wyszynkiem. I nie tylko rybiarz się tu naje, chociaż ceviche znowu przednie. Polecam też piorunujący napój o nazwie leche de tigre (tygrysie mleczko) - przegotowane ceviche z ośmiorniczek, krewetek i kalmarów zalane limonką i ostro doprawione. Pali jak diabli, ale smak znakomity. A do tego mieliśmy fajny podkład, bo jacyś starsi panowie sobie z gitarami śpiewali. Za Mancorą ciągnie się z 50km plaż, można wsiąść w rykszę i kazać się wysadzić, gdzie się podoba, a poza miasteczkiem plaża jest wszędzie pusta. Po kilku relaksujących dniach ruszamy w stronę Ekwadoru. W Tumbes jakiś kierowca nas męczy, że koniecznie on nas musi zabrać do granicy. Cena ok (3 sole), więc jedziemy, ale jeszcze chcę lokalną zupę z banana spróbować. To zahaczmy o plac, ale nie, pani, na placu to tego nie serwują (terefere). Ja was zabiorę gdzie indziej, przed granicą jest taka knajpka. W knajpce oczywiście jest wszystko tylko nie moja zupa, więc każemy się zawieźć już na granicę. Gości jest dwóch, po drodze dosiada się kuzyn, kurczę, ale obstawa, chyba się nudzą chłopaki. Autko – niezły van, takiej taksówki jeszcze nie widzieliśmy. Całą drogę trajkoczą i się przymilają, wspominając co jakiś czas, że jak będziemy zadowoleni z usługi, to oprócz opłaty za transport możemy wrzucić jakąś propinę.
Dojeżdżamy na przejście, pogranicznik zagląda w nowy paszport i marudzi, że brakuje pieczątki wjazdowej do Peru, tej samej co na świstku (tarjeta andina), który dają przy wjeździe do kraju. No tak, ale ten paszport w Peru jest wydany, a świstek dostaliśmy kilka dni wcześniej. To trzeba wam skopiować ten stempel do nowego paszportu. Nie wiem, czy ma rację, ale to on ma ostatnie słowo. Poza tym okazuje się, że pamiętny łobuz z Iquitos wpisał nam prawo pobytu na 15 dni, więc od tygodnia jesteśmy nielegalnie! Musicie do Tumbes wracać, tu nie możecie kary zapłacić, tylko w banku. Zresztą gadajcie z kierownikiem. Kierownik zmiany bierze nas na stronę i robi nam „przysługę”, przyjmując opłatę za przeniesienie stempla i za przekroczenie terminu pobytu. Okrągłą sumkę 40 zielonych. No dobra, przynajmniej możemy jechać. Wracamy do samochodu, a tu naszego „przewodnika” wołają z powrotem pogranicznicy. Konspiracyjnym tonem wyjaśnia, że na pana oficera policjant się bardzo zdenerwował i że teraz nas nie przepuszczą. Zaraz, zaraz, przecież zapłaciliśmy karę i mamy wszystkie pieczątki. No, tak, ale dostaliście je nielegalnie. Musimy przejechać dołem, nie mostem granicznym, tylko opłotkami i tam się opłacicie policji, żeby was nie zatrzymała. Zatyka nas na chwilę. No, to daj pan drugą czterdziestkę, ja im zaniosę. Ręce nam opadają. Nie bardzo wiemy co robić, bo pozostaje nam albo to, albo awantura z pogranicznikami. Jesteśmy tak zniesmaczeni porządkami w tym kraju, że już chcemy jak najdalej. Zatrzymuje nas mundurowy, nie ma mowy o targowaniu, odżałowujemy czterdziechę i dowożą nas na autobus do Guayaquil. Jestem pewna, że to była jedna wielka „estafa” czyli ściema. Możliwe, że pogranicznik wcale kierowcy nie wezwał, tylko on taką inscenizację zrobił. I jakbyśmy poszli mostem, to by nic nam nie zrobili. Ale z nimi nigdy nie wiadomo, a nie chcieliśmy problemów. Tak czy siak policjanci w tej farsie chętnie zagrali. Po prostu nam się w głowie nie mieści jak przegniły mają tu system, że funkcjonariusze takie cuda wyprawiają. To jest najbardziej bananowa granica, jaką przekraczaliśmy. Pod autobusem oczywiście niełatwo się było kolesiów pozbyć. Oczywiście taryfa w międzyczasie skoczyła do ...30 dolarów. Łoś ich wyśmiał, mówiąc ile razy za to można przejechać Limę w wszerz i wzdłuż. A ten bezczel za pół godziny drogi tyle sobie życzy. Nie prosiliśmy o usługę prywatną, to ich sprawa, że nikogo po drodze nie zabierali. A jeszcze nas w szemrane układy wrobili. Wynocha. Próbowali nas policją straszyć, ale wcześniej się przyznali, pacany, że są po ekwadorskiej stronie nielegalnie, więc bluff nie przeszedł. Daliśmy im 15 soli do podziału (i tak za dużo) i po długiej dyskusji wreszcie sobie poszli. Na razie od Peru musimy odpocząć.
- comments