Profile
Blog
Photos
Videos
Z Limy wpadamy na chwilę do Trujillo. Po okolicznych wykopaliskach oprowadził nas już rok temu nasz znajomy, Daniel. I całe szczęście, bo wtedy byliśmy latem, a teraz trwa jeszcze pora deszczowa, która na wybrzeżu bardziej niż deszczem objawia się tępym szarym niebem. Zeszłoroczne zdjęcia są tutaj.
Miasto ma dużo kolonialnych perełek, głównie charakterystyczne kratowane balkony, ale starówkę szpecą liczne plomby, w związku z czym trzeba patrzeć zoomem a nie panoramicznie. Naszą główną misją tym razem nie jest jednak sentymentalna podróż do już znanych kątów, ale przechwycenie paczki z domu, którą odebrała dla nas przemiła dziewczyna Daniela, Diani. Z Trujillo ruszamy do stanu Amazonas, który, wbrew nazwie, do Amazonii ma jeszcze daleko. Dżungli tam nie ma, są za to malownicze góry, skrywające skarby kultury Chachapoyas, przede wszystkim Kuelap, czyli największą twierdzę Ameryk, liczne ruiny wiosek z okrągłymi domami i cmentarzyska. Mimo że wysokość całkiem, całkiem (2300-2800m) a temperatura, gdy pada, waha się w granicach 14-18C, czuć że jesteśmy w tropikach, bo na szlaku spotykamy palmy, orchidee i papugi. Najpierw jednak zajeżdżamy do stolicy, Chachapoyas. Miasteczko bardzo ładne, z konsekwentną starą zabudową i spokojne, nie to co hałaśliwe i zadymione Ayacucho. Po kilku dniach szarugi (jeszcze od Limy) oddychamy z ulgą na widok słońca. Nazajutrz okazuje się, że pogoda spłatała nam figla, bo cały dzień leje tak, że ulice zamieniają się w rwące strumienie. Spoglądamy na prognozę pogody, a tu zapowiadają ulewy na cały tydzień. Caramba! Postanawiamy przeczekać deszcz, trochę pracujemy i po dwóch dniach się nieco rozpogadza. Okazuje się, że pogoda zwykle zmienia się kilka razy dziennie, więc udaje nam się kilka małych wypadów. Oczywiście trochę nas moczy i sporo brodzimy w błocie, bo bywa że idzie się szlakiem wydeptanym przez krowy. Pytani o drogę lokalni zawsze zaniżają czas dojścia, bo dla nich te wspinaczki to pryszcz. Z Chacha kierujemy się busikiem do Yerbabuena, strasznej wiochy, która mimo że jest punktem wypadowym, to nie ma ani noclegów, ani jedzenia dla turystów, a transport powrotny zwijają o 16.00, więc raz wracaliśmy cysterną z mlekiem. Za to droga tam prowadząca jest bajeczna – wzdłuż rozpędzonej, krętej górskiej rzeki, z widokiem na zarośnięte kaniony skalne. Robimy sobie spacerek pod górę do Revasha, kolorowych mauzoleów skalnych i, następnego dnia, ruszając z uroczego miasteczka Leymebamba - do ruin okrągłych domów w Molinete i Congona. Tym razem z przewodnikiem, który zresztą też po drodze się gubi, bo idzie się na przełaj prywatnymi pastwiskami i trzeba wiedzieć, gdzie są bramy, żeby przez druty się nie przedzierać. Ta druga wycieczka z obiecywanych trzech godzin („pura bajada” czyli cały czas w dół) rozciąga się do prawie siedmiu (z wieloma karkołomnymi podejściami na skróty), aż noc nas zastaje na drodze. Przewodnik, sympatyczny chłopak, lituje się nad Łosia pęcherzami i wsadza go na bestię (bo tach się tu konie nazywa), którą po drodze ściągnął ze swojego gospodarstwa. Za radą Oscara, który nazywa mnie uroczo Joanitą, przy podejściach chwytam za ogon konia, co tenże znosi bez protestu. Przed nami jeszcze tylko mrożące krew w żyłach pionowe zejście po zboczu górującym nad Leymebambą. W całkowitej ciemności, zygzakami po błocie i ruchomych kamieniach. Koń głupieje i pcha się w krzaki, aż Oscar musi go na sznurze prowadzić. Jakby tego było mało, łapie nas burza: dzikie błyskawice rozświetlające na chwilę ścieżkę i strugi deszczu, od których się wszyscy, łącznie z koniem, ślizgamy. Z dużą ulgą witamy miasteczko i pizzę, którą musieliśmy zamówić z jednodniowym wyprzedzeniem. Nazajutrz rano zwiedzamy spektakularne muzeum w Leymebambie, z bogatą kolekcją na temat Chachapoyas zwanych Ludźmi Chmur. Oprócz opisów licznych stanowisk archeologicznych z sarkofagami, zgromadzono też artefakty z epoki podboju inkaskiego, m. in. kilkaset mumii na sposób chachapojski zaszytych w worki z wyszywaną twarzą i liczne kipu czyli teksty utrwalone pismem supełkowym. Te ostatnie, jak się okazuje, nie kryją kronik ani map skarbów tylko czystą buchalterię, tzn. podają ile zmarły miał lam, alpak itd. Takie przynajmniej są domysły naukowców, bo na pewno tego wiedzieć nie będziemy. Z Leyme jedziemy taksówką do Kuelap. Do twierdzy można dojść piechotą, ale ta czterogodzinna droga pod górę (a potem powrotna) jest maksymalnie wycieńczająca, więc sobie darujemy. Kuelap poza sezonem jest odwiedzany raptem przez kilkanaście osób dziennie, więc jest się sam na sam z majestatycznymi ruinami. Mur zewnętrzny ma jakieś 12m wysokości i ciągnie się w nieskończoność. Człowiek czuje się przy nim bardzo malutki. W środku czekają ruiny okrągłych domów, tak ciasno rozstawionych, że między dwoma jest czasem przerwa 20cm. Póki stały w całości, trudno się tam było przecisnąć. Ale teraz zostały tylko zarysy, więc dobrze, że dotarliśmy do lepiej zachowanych, chociaż mocno zarośniętych zielskiem ruin pod Leyme. Jedyny w pełni zrekonstruowany domek (kryty strzechą) ma zostać zburzony, bo konserwatorom nie udało się odtworzyć sprytnej starożytnej (VII w. n.e.) technologii wskutek czego domek grozi zawaleniem.
Ponieważ w remoncie jest droga na północ, żeby dostać się do sarkofagów Karajía, bierzemy wycieczkę. Droga jest otwarta tylko w nocy, od 19.00 do 6.30, więc z Chachapoyas wyjeżdża się już o piątej rano i wraca dopiero koło ósmej. Zwiedzamy dwa stanowiska z sarkofagami, (Karajía i Ayachaqui) które zastanawiająco przypominają moaje z Wyspy Wielkanocnej. Na koniec mamy zobaczyć Dolinę Betlejemską (Valle de Belén), zieloną łąkę malowniczo przeciętą serpentyną rzeki. W połowie podjazdu trafiamy na osypisko, więc musimy wysiąść i dalej piąć się piechotą. Biedni Niemcy z naszej grupy. Przed nimi cztery dni trekingu, a przez te wertepy muszą 4 godziny iść nadprogramowo. Dochodzimy do punktu widokowego i dookoła widać mleczną mgłę. Wrrr, po co nam to było. Po 5 minutach mgła nagle znika i odsłania śliczną dolinę w dole. Gdyby nie to, że niedługo zmrok, zazdrościłabym Niemiaszkom dalszego marszu.
Zamiast z powrotem jechać do Chacha, każemy się zostawić na rozdrożu przy zamkniętej drodze. Jak otworzą, to załapiemy się na jakiś transport. Siedzimy i czekamy, przed szlabanem spory ogonek stoi cierpliwie, ale jak otwierają ruch z przeciwka, to wszystko nas mija w pędzie, poganiane gwizdkiem policjantki. Ledwie udaje nam się zatrzymać autobus, wsiadamy właściwie w biegu. Droga faktycznie woła o asfalt. Wąska piaszczysta wstążka wije się wzdłuż rzeki, tak blisko że z okna brzeg ledwo widać, a autobusem tak buja, że czujemy się jak w łódce. Na prawo ciągnie się ściana skalna, która czasem złowrogo zwiesza się nad autobusem. Szkoda, że nie można jechać za dnia, byłyby jeszcze mocniejsze wrażenia. Pomyśleć, że jak położą asfalt, to będzie się tymi zawijasami śmigać...Wysiadamy w Pedro Ruiz, ożywionej ulicówce na trasie. Nazajutrz rano kontraktujemy taksiarza, żeby zawiózł nas do wioski Cocachimba, skąd idzie się do wodospadu Gocta. Został on dopiero co odkryty, w 2005r. A właściwie odkryty dla świata, bo mieszkańcy wioski go znali tylko nie nagłaśniali z obawy przed zemstą syreny, która tam ponoć mieszka. Według niektórych źródeł wodospad jest trzecim najwyższym na świecie, ale to trochę zachachmęcony wynik, bo wysokość 771m obejmuje dwie strugi. Inne rankingi uwzględniają tylko tę dłuższą, w związku z czym wodospad mocno spada w dół listy. Tak czy siak jest ładnie położony i warto go zobaczyć, jak się jest w okolicy. Z wioski do podnóża drugiej strugi idzie się 2,5 godziny (głównie w dół), a potem tyle samo trzeba się drapać na górę. Trochę za późno już na to było, ale przede wszystkim do pełnego spaceru zniechęcił nas fakt, że wodospad znakomicie widać już z drogi, więc zeszliśmy tylko 40 minut do punktu widokowego, skąd widać go optymalnie w pełnej krasie (bo z podnóża widać tylko dolną strugę). Potem spotkaliśmy Niemców, którzy bez tchu wracali po pięciu godzinach i jeszcze długo czekali na 60-letniego Amerykanina, którego agencja nie uprzedziła o trudach wycieczki. Oni tu w agencjach są trochę nieodpowiedzialni. Powiedzą ci cokolwiek, bylebyś tylko pojechał. Odkąd 2 miesiące temu otworzyli nową ścieżkę (poprzednia była jeszcze cięższa i bardziej stroma), już jeden obcokrajowiec dostał zawału z przemęczenia (smiertelnego).
W Amazonas jeszcze co niemiara miejsc do poznania, ale postanawiamy ruszać do prawdziwej Amazonii, więc autobusem ruszamy do Tarapoto, skąd mamy lot do Iquitos.
- comments