Profile
Blog
Photos
Videos
Do Ekwadoru wjechaliśmy z ulgą. Mimo że z zeszłego roku Ekwador zapamiętaliśmy niezbyt korzystnie, na każdym kroku ta ulga się pogłębiała. W zeszłym roku poznaliśmy tereny górskie i bardziej turystyczne, których mieszkańcy są trochę surowi (bo zmarznięci?), więcej czyha cwaniaków i złodziei (bye, bye, aparacie). Ale tak samo, jak w Boliwii, okazało się, że wystarczy zjechać w tropiki, a ludzie stają się bardziej pogodni i przyjaźnie nastawieni. Przy wjeździe z Peru najbardziej rzuca się w oczy przepaść cywilizacyjna. To jakby wjechać z Ukrainy do Polski. Nie mówię, że Polska taka cywilizowana, ani że na Ukrainie syf jak w Peru, ale proporcjonalnie różnica poziomów podobna. Szerokie chodniki, mnóstwo zadbanej zieleni, światła, których kierowcy przestrzegają, osobne pasy dla autobusów (Guayaquil) i –uwaga – dla rowerów (Otavalo) plus ogólne wrażenie porządku i dobrego utrzymania. Co do kierowców, to miejscami są wręcz zastraszeni przez pieszych, którzy ławą przechodzą na czerwonym świetle.
Tym razem nikt nas nie oszukiwał na reszcie, a ludzie byli może nie szczególnie wylewni, ale naturalni, co po wymuszonych peruwiańskich grzecznościach nam odpowiadało. Ponieważ spieszno nam do Kolumbii, przez Ekwador chcemy szybko przejechać, zatrzymujemy się tylko w Guayaquil po wizę kolumbijską. Proces jej zdobywania Łoś pokrótce opisze w osobnym wpisie.
Guayaquil to miasto owiane czarną legendą. Nawet nasz peruwiański kumpel, gdy miał stąd lot, nie wyściubiał nosa z hotelu, bo czuł się nieswojo. Mnie też wobec tego niepokoiło, że autobus dowiezie nas późnym wieczorem. Już sobie wyobrażałam ciemne zaułki z nożownikami albo co, a tymczasem autobus zajeżdża pod rozświetlony nowiutki dworzec – wycacany jak lotnisko. Z taksówki miasto wygląda spokojnie, jasno i przestrzennie. Zdaje się, że przeszło metamorfozę w ostatnich kilku latach, a PR-owcy nie zdołali jeszcze tego faktu nagłośnić, bo turystów zero. Przede wszystkim pięknie zabudowano nabrzeże - istniejący od kilku lat Malecón, 5-kilometrowa promenada, to wymarzone miejsce, żeby odetchnąć od zgiełku. Zwłaszcza piękny parczek z ustronnymi zakątkami dla zakochanych. Poza tym świetność odzyskało wzgórze Santa Ana, które jest zalążkiem miasta, a do niedawna straszyło slumsami. Przy każdym pięknie odpicowanym budynku jest jego zdjęcie z czasu, gdy był ruderą. My aktualne zdjęcia zrobimy następnym razem, jak będzie słońce, żeby kolory w pełni zabłysnęły. U stóp wzgórza do niedawna działał browar, co biorąc pod uwagę typowy smrodek, jeszcze bardziej spychało okolicę na margines. Teraz budynki browaru zamieniono w luksusowe apartamenty. Również silos na chmiel, w którym wybito okna i teraz mieści dwupiętrowe cacka z okrągłymi pokojami. Z sześciu apartamentów zajęty jest dopiero jeden – nie to, co u nas, że mieszkania rozchodzą się, zanim jeszcze budowa ruszy. Cena 3,5 tys. zł za metr a standard superwycacany. Nie skusicie się? To jest kolejny dowód na to, że w Guayaquil jest mało obcokrajowców. Zwykle takie mieszkania wykupują ekspaci, a tu stoją puste.
Najbardziej interaktywną atrakcją miasta jest parczek przy katedrze, gdzie zalęgły się iguany. Któregoś dnia przylazły i siedzą. Chętnie pozują do zdjęć i dają się ganiać berbeciom. Ponieważ z natury są flegmatyczne, gołębie im trochę wchodzą na głowę (czasem dosłownie), ale na widok dzieciaków rozwijają pełną prędkość.
Na wybrzeżu wpadliśmy jeszcze do Porto Viejo, gdzie na skwerku w centrum miały ponoć mieszkać leniwce. Brzmiało to nieprawdopodobnie i faktycznie okazało się bzdurą. Na placu są dwa drzewa na krzyż – wątpliwe lokum dla płochliwych zwierzaków. Ludzie robili wielkie oczy, gdy pytałam o „osos perezosos” (czyli „leniwe misie”). Potem okazało się, że tu znane są pod nazwą „pericos ligeros” czyli szybkie papużki. Według taksówkarza, który nas oświecił, nazwa wynika stąd, że są takie powolne :-) Ach, ta ekwadorska ironia. Miasteczko jest zadupiaste, ale niedaleko leży jeszcze mniejsze Montecristi, kolebka słomkowych kapeluszy panama. W zeszłym roku odwiedziliśmy fabrykę w Cuence (zdjęcia powstających kapeluszy znajdziecie w zeszłorocznym blogu.) a w Montecristi o kapeluszach z Cuenki mówi się jak najgorzej. Pan nie idzie do tego sklepu, tu mają ten badziew z Cuenki, a fe.
Ponieważ zajechaliśmy po godzinach, warsztaty już były zamknięte ale sprzedać, a jakże, sprzedali chętnie. Porządny kapelusz panama można ponoć przechowywać zwinięty w pudełku, a potem odzyskuje swoją formę. Mam wątpliwości, bo kształt wytłacza się specjalną gorącą formą, ale zobaczymy. Wynikami eksperymentu podzielimy się, jak paczka dojdzie do domu.
Akurat była sobota, więc wpadliśmy na targ indiański do Otavalo. Pamiątki są ciekawsze, moim zdaniem, na targu w Quito, ale większą atrakcją jest koloryt lokalny. Po boliwijskich cholitach mało co może zaskoczyć. I stroje kobiet z Otavalo są rzeczywiście skromniejsze, ale za to, czego w Boliwii prawie nie ma, tradycji hołdują też panowie. Nie tyle w stroju (chociaż niektórzy chadzają w ponczach), co we fryzurze. Znaczna część męskiej populacji, od starca po smarkacza, nosi długie kruczoczarne włosy, rozpuszczone lub splecione w warkocz. Wieczorem targ pracowicie uprzątnięto (jeszcze przez kilka godzin kursowała śmieciarka ogłaszająca się ogłupiającą melodyjką), a w niedzielę ... ruszył od nowa.
Z Otavalo dojechaliśmy do miasta granicznego Tulcán. W zeszłym roku tylko przez nie przejechaliśmy, poganiani przez towarzyszy podróży. A to był błąd, bo miasteczko ma niewątpliwą atrakcję – cmentarz z rzeźbami z iglaków, jakby autorstwa Edwarda Nożycorękiego. Teren jest ogromny, a prawie każda rzeźba warta uwagi. Są zwierzaki, scenki rodzinne i postacie z indiańskiej mitologii. Niestety pogoda „zrobiła nam wbrew”, więc zdjęcia wyszły ze straszną poświatą. Mimo wszystko zamieszczamy, żebyście mieli wyobrażenie.
- comments