Profile
Blog
Photos
Videos
Z Puno pojechalismy do Arequipy, ktora przewodnik zachwala jako piekne kolonialne miasto polozone wsrod osniezonych wulkanow. Wszystkie autobusy jak na zlosc maja tak ustawione godziny odjazdu, ze zajezdza się na miejsce bladym switem, a nawet wczesniej, ale mielismy szczescie, bo najpierw przed odjazdem czekalismy pol godziny na spozniona pasazerke, a potem w polowie drogi mielismy nalot celnikow. Ogolnie podroz opoznila się akurat tyle, zeby zdazyc na wschod slonca. Nie zebysmy się wyspali, bo w zamieszaniu bylo o to trudno. Celnicy przeszukiwali glownie babcie indianskie z wielkimi siatami – ciekawe co tam niby szmugluja. Poniewaz firma trafila się gowniana, bagaze nie byly oznaczone i tylko co chwila z zewnatrz dolatywaly gromkie okrzyki: a ta niebieska siata w krate to czyja? Na dodatek losiowi ktos podrzucil bachora w becikach pod siedzenie (znowu boliwijskie zwyczaje), wiec nie mogl się za bardzo ruszyc. Twierdzi, ze ani razu nie drgnelo, nawet jak bysie z cla je prawie stratowaly. Po przyjezdzie odstawilismy bagaze do przechowalni, bo myslelismy ze jeszcze tego samego dnia wyruszymy do Cuzco. Mielismy zaproszenie od dziewczyny z CS, ale chcielismy tylko pojsc z nia na piwo a potem w droge. Ale jak poznalismy Claudie, rozesmiana i zyczliwa osobke, to latwo się dalismy namowic na spedzenie w Arequipie kolejnego dnia. I bardzo dobrze, bo duzo tu do zobaczenia. Po pierwsze miasto ma wielka starowke, wszystko z bialej wulkanicznej skaly (a wlasciwie szarawej, wiec przydomek Biale Miasto troche na wyrost). Ponadto sa koscioly ze slicznymi filigranowymi fasadami (chociaz wszystkie podobne, bo ich zaprojektowanie zlecono jednemu facetowi, ktory trzymal się jednego sprawdzonego patentu), a ogromna strzelista katedra z wulkanami w tle zajmuje cala pierzeje glownego placu. I wreszcie jedyny w swoim rodzaju klasztor Santa Catalina, prawdziwy labirynt z wlasnymi wewnetrznymi uliczkami. Koniecznie do zwiedzenia z przewodniczka, ktora ma do opowiedzenia mase ciekawych rzeczy. Ogladac samych murow bez komentarza zupelnie nie ma sensu. Potem zwiedzalismy muzeum Juanity zwanej lodowa ksiezniczka, czyli zlozonej w ofierze inkaskiej dziewczynki, ktorej mumie znaleziono w wulkanie i teraz biedna jezdzi w tournee po ciekawskich krajach, a przez reszte roku spoczywa pod chlodzonym kloszem na miejscu, w Arequipie, i jest glowna atrakcja dosc drogiego museum. Niestety rowniez najnudniejszego, jakie ostatnio zwiedzalam. Po obejrzeniu filmu dokumentalnego mogliby juz wpuszczac do sali z Juanita, ale uparli się na przewodniczke (obowiazkowa), ktora przez godzine zanudza szczegolami kazdego skrawka znalezionego materialu. Na dodatek obowiazkowe oprowadzenie nie jest wliczone w cene biletu. Tak samo jest w Catalinie, ale tam z przyjemnoscia wynagradza się przewodniczke za setki przytoczonych ciekawostek, a tutaj to jest zwykly haracz. Po zakonczeniu wizyty wymknelismy się w strone wyjscia, ale pani nas dogonila i zapytala czy poinformowano nas o dobrowolnym datku dla przewodnika. Fe. Na dodatek potlukli mi termos w depozycie, matoly jedne - oczywiscie zobaczylam dopiero pol godziny pozniej w kebabowni (El Turco, mniam mniam) jak mi się kaluza pod stolem zrobila.
Wieczorem niezmordowana Claudia (pracujaca do osmej wieczor) wyciagnela nas na impreze, rzadka okazja w naszej podrozy. Nastepnego dnia los od rana walczyl z plytami dvd, na ktorych przechowujemy wszystkie dotychczasowe zdjecia. Cale porysowane, odmawialy wspolpracy, ale w koncu udalo mu się na piechote je skopiowac prawie bezstratnie. Potem pojechalismy na autobusowa wycieczke po miescie. Plus jest taki ze zabieraja cie w kilka miejsc poza centrum, o ktorych nie wiedzialoby się ze warto je zobaczyc, ale ogolnie wycieczka nieco nudnawa. Najsmieszniejszy punkt programu to P a l a c io Goyeneche, straszny klocek, o zupelnie niezasluzonej nazwie, ktory mija się z daleka wracajac do centrum. Wspominaja o nim tylko dlatego ze ladnie się nazywa. Po powrocie zrobilismy sobie sesje zdjeciowa w zakladzie fotograficznym Claudii. Nie ma jak parasole odbijajace flesze! Wygladamy jak na reklamie telenoweli. Przed wyjazdem los postanowil oddac rzeczy do prania. Obiecali ze się wyrobia w trzy godziny, ale oczywiscie jak przyszlismy pranie odebrac, byli jeszcze w polu, a za pol godziny autobus! Taksowkarz robil co mogl, ale byl piatkowy korek. Wpadamy na dworzec piec minut po czasie, a pan mowi, ze odjazd z drugiego terminala. Ja tu juz spazmow dostaje, klne losia za pranie, a pan nas spokojnie prowadzi do drugiego terminala (piec minut piechota),gdzie autobus grzecznie czeka, kulturalny kraj :-) W autobusie zamiast obiecanej kolacji podaja nam snacka czyli jakas bule i jagodowa breje, ktora sasiedzi zza oceanu probuja przelknac przez kolejna godzine (pozbyc się zaserwowanego plynu w autobusie nie jest latwo :-), a my z trudem przelykamy denny film ”na faktach autentycznych” o porwanym samolocie, ktory dzieki dzielnym pasazerom nie rozbil się na Bialym Domu. Film jest tak marny, ze glupawki dostajemy, az sasiedzi się szokuja, bo dla nich to temat absolutnie nie do smiechu. Wreszcie gasza swiatlo i daja nam pod kocykiem odsapnac po dwoch niedospanych nocach.
- comments