Profile
Blog
Photos
Videos
Przesiadkę w Limie jak zwykle wykorzystujemy na poszukiwanie kolejnych odcinków „24” (żeby w podróży się tak od serialu uzależnić!) w niezawodnym centrum Polvos Azules i na szybką kolację w El Templo w Larcomarze. Kelnerzy już nas znają i w 10 minut nasze sałatki są zapakowane na wynos. W Huaraz lądujemy nad ranem. Pogoda niewyraźna, konkretne chmury się czają na horyzoncie, więc 6-dniowy trekking pod namiotem ryzykowny. Zwłaszcza, że się na wybrzeżu odwykło od wysokości. Trzymamy się więc wycieczek zorganizowanych, a wieczorem buszujemy po knajpach, spragnieni międzynarodowej kuchni. Wyraźnie widać, że jest po sezonie. Turyści głównie peruwiańscy i miło nas to zaskoczyło, że mogą własny kraj pozwiedzać. W sezonie, zwłaszcza na główne atrakcje typu Machu Picchu, ich nie stać, ale w Huaraz poza szczytem ceny mocno idą w dół. Najpierw jedziemy do prekolumbijskiej świątyni Chavín de Huántar. Kiedyś był to niezwykły obiekt – podziemny labirynt z pięknie rzeźbionymi posągami bóstw, teraz został sam pusty labirynt, bo posągi (a trochę ważą), których dotąd nie rozkradli wywieziono do muzeum w Limie. Nawet symbol Chavinu, „cabeza clave”, czyli głowa człowieka składanego w ofierze, rozanielonego wyciągiem z kaktusa San Pedro, ostała się jedna z ok. 200. Przy Chavinie w jego dzisiejszej postaci prawie z uznaniem pomyślałam o boliwijskim Tihuanaco, na które kiedyś wybrzydzałam. Bardziej spektakularna jest wycieczka do jeziora Llanganuco. W Huaraz agencje są pomysłowe i zamiast wozić do jednej atrakcji, wymyślają cały pakiet atrakcji towarzyszących. Na przykład jedziecie szosą, a przewodnik nagle pokazuje jakąś niekształtną bryłę.
- Co wam przypomina?
Chwila konsternacji.
- No pewnie, że słonika Dumbo – podpowiada niezrażony. Wszyscy słonika w niekształtnej bryle rozpoznają i zachwytom nie ma końca. Potem w wyrwie między skałami objawiają się zarośla w kształcie mapy Peru. To już bardziej udane. Zajeżdżamy też do miasteczka bodajże Caraz, przez sąsiadów zwanego „miasteczkiem pijaków”. Nawet na tym rozkręcili biznes, bo w lodziarniach serwują lody o smaku piwa i pisco sour. Dla mnie największą atrakcją wycieczki do Chavina jest obiad w knajpce-ogrodzie „La Colina”, lokalny przysmak, pachamanca. Przypomina to chilijskie curanto, czyli różne mięsa i warzywa pieczone razem w ziemi, ale tu wszystko owinięte jest w aromatyczne liście i dobrze doprawione. W samym Huaraz nie udało mi się pachamanki dostać, nawet jak była w menu, to i tak nie mieli.
Jadąc nad jezioro, zahacza się o Campo Santo czyli miejsce, gdzie kiedyś stało niemałe kolonialne miasteczko - Yungay. W 1970r. w czasie trzęsienia ziemi, z lodowca Huascarán spadła gigantyczna lawina, która w trzy minuty pogrzebała 20 tys. mieszkańców. Jedyne zachowane ślady katastrofy to resztki katedry i absolutnie zmiażdżony autobus, który właśnie miał wyjeżdżać. Uratowały się tylko dzieci, które tego dnia poszły do cyrku. Widząc co się święci, dzielny chilijski klaun zabrał je w bezpieczne miejsce. Pomoc dla sierot szła z całego świata, z Rosji na przykład przyszły tradycyjne domki drewniane, które z rozrzewnieniem tu zastaliśmy. Trzeba przyznać, że Peruwiańczycy umieli swoje ofiary uhonorować, bo teren katastrofy przekształcono w ogród ku ich pamięci, ładnie zaaranżowany i skłaniający do zadumy. U nas pewnie stanąłby makabryczny stalowy pomnik z twarzami wykrzywionymi agonią.
Jezioro Llanganuco najpiękniej się prezentuje z góry (trekking do Santa Cruz), ale znad brzegu też jego turkusowy kolor zwala z nóg. Na ścieżce zatrzymują nas dwie nastolatki o proszą o zdjęcie, ale jak się okazuje, my też mamy na nim być. Hm, czyżby turysta był takim rzadkim okazem?
Już mamy się ładować do furgonetki, gdy drogę zachodzi nam banda panienek w wieku na oko 11-12 lat. Okazuje się, że w ramach pracy domowej mają wywiad przeprowadzić, po angielsku. Umieją powiedzieć „hello” i „what’s your name”. Potem któraś dorzuca „what’s your birthday” :-) i kończą im się pomysły. Ale każda chce mieć zdjęcie, tylko ze mną, tylko z łosiem, ze mną i z łosiem i to wszystko razy 5 z każdą kolejną chętną. I zachwycają się, jaka jestem „rubia”, hehe. Czyli faktycznie „rubia” nie dotyczy koloru włosów, że blond, tylko bladego odcienia skóry. Samochód zatrzymuje się jeszcze w dwóch sklepach z pamiątkami (że niby warsztaty rzemiosła, ale zamiast artysty jest tylko nadąsana sklepowa), bo agencja chce się pochwalić, ile to miejsc jednego dnia nam pokazała. Niestety do głowy im nie przyjdzie, że najchętniej zatrzymalibyśmy się, żeby zrobić zdjęcia zachodu słońca. A wygląda pięknie. Słońca już nie widać, za to na horyzoncie rozlewa się różowopomarańczowa plama, na której tle bieli się szczyt Huascarána. Gdy w końcu pytamy, kiedy zamierzają stanąć, jesteśmy już za nisko, żeby zobaczyć góry w całości.
- comments