Profile
Blog
Photos
Videos
Zajezdzamy na miejsce raniutko, nie chcemy zrywac z lozka gospodarzy z HC, wiec najpierw jedziemy na stacje kolejowa po bilety do Machu Picchu. Tak jak w Boliwii dziala system numerkow, ale bilety sa tak porazajaco drogie, ze dla wszystkich chetnych ich wystarczy. Chodzi o to, ze na pewnym odcinku konczy się droga i dalej jedzie juz tylko pociag, z czego kolej peruwianska skrzetnie korzysta. 170 zlotych od osoby za dwie godziny to najdrozsza trasa kolejowa jaka znam. Ostatnio popularna stala się wycieczka piesza torami (niektorzy robia ja w nocy, blad bo traca sliczne widoki), ale wtedy trzeba przejsc ponad 30km, my tacy twardzi nie jestesmy, a poza tym trzeba zachowac energie na samo Machu. Z biletami w garsci dzwonimy do gospodarza, zeby podal nam adres. Wistmana nie ma, ale jego siostra zaprasza. Taksowka zawozi nas do niezlego ceglanego slamsu, no ladnie. Sam dom z zewnatrz wyglada nie najgorzej, pokoj mamy w osobnej dobodowce w stylu motelowym, tylko kibel upiorny, swad niesie się na cale podworko. Siostra nas wita, z uroczym usmiechem napomyka o drobnym datku za zuzyta wode i prad po czym znika. Czyzby to zawoalowane kwatery byly pod szyldem Hospitality? A fe, bo warunki jak na platne to marne. Caly dzien wloczymy się po miescie. Z poczatku jestesmy zrazeni kiepskim noclegiem, ale nie mozemy pozostac dlugo obojetni na uroki Cuzco. Ani jednej plomby, cale uliczki przeniesione zywcem z kolonialnej przeszlosci, ladniutko odnowione. Tylko ze zwiedzaniem kosciolow jest problem, bo nie mozna kupic pojedynczego biletu, tylko jakies koszmarnie drogie pakiety (70 zlotych). Poniewaz chcemy zwiedzic pod miastem ruiny Sacsayhuaman, kupujemy wreszcie pakiet, ale studencki, na dowod osobisty (ten orzelek to godlo uniwersytetu, psepani). Potem okazuje się ze to nie my ich, tylko oni nas zrobili w ciula, bo pakietow jest cala masa a nasz nie obejmuje ani katedry, ani zadnego kosciola. Ale za to jest w nim wystep zespolu ludowego, nieoczekiwanie ciekawy. Zwlaszcza jeden taniec się wyroznia – nasladujacy taniec godowy jakiegos ptaka. Z pakietu zwiedzamy jeszcze Santa Cataline, oczywiscie nieporownywalna ze swoja imienniczka z Arequipy, ale ma swietna kolekcje obrazow szkoly kuskenskiej, napatrzyc się nie mozna. Mase czasu spedzilismy na rynku rzemiosla (Artesanias) przy stacji kolejowej. To najlepsze tego typu miejsce w Peru. Wszyscy zabiegaja o twoje wzgledy i sami zachecaja do targowania. Wiekszosc sprzedawczyn non stop dzierga, wiec wiadomo ze się kupuje od producenta. Taniutko i superjakosc. Jedzenie w Cusco tez w duzym wyborze, knajpa na knajpie i, mimo ze cennik mocno zawyzony, to wszedzie jest menu dnia czyli zupa, drugie danie i picie albo deser (czesto dowolnie wybrane z karty) za 10 zlotych. Los upodobal sobie knajpe Chez Maggy na ulicy Plateros, z menu meksykanskim (mniam), ale drugiego zestawu, makaronowego nie bierzcie, bo paskudny. Latwo znalezc tansze knajpy odwiedzane przez lokalnych. Zajadaliamy tez się faszerowana papryczka (ricotta rellena) na uliczce prowadzacej z Avenida del Sol do Avenida Grau, 50groszy za sztuke, hihi.
Po calym dniu wracamy o dziesiatej do gospodarzy. Klucza nam nie dali,dzwonka brak.Pukamy do bramy, pukamy, potem juz walimy i krzyczymy. Nie slysza, bo telewizor napieprza, ale w koncu Raquel otwiera i po krotkim czesc-czesc znowu znika. Nikt się nami nie interesuje, bu. Nastepnego dnia przydybuje jakiegos faceta, cholera wie, czy to kolejny brat czy ojciec,bo nam się nie przedstawial, ale mowi ze klucza zapasowego nie maja, trzeba pukac. Ech.
W zwiazku z mrozacymi krew w zylach cenami dojazdu i wstepu do Machu Picchu, postanowilismy wyrobic sobie lewe karty ISIC. Robia je w punktach ksero pod uniwerkiem. Trudno bylo znalezc delikwentow, ale mielismy dokladne namiary od znajomych. Kupe czasu czekalismy az się uwina, bo wszystko robili od poczatku, okazalo się ze za podstawe posluzyla karta naszego kolegi Marcina, hihihi, tego samego, ktory ten punkt nam polecil. Karta wyszla fatalnie, niezlym trzeba byc jeleniem, zeby ja uznac, bo kolory wyblakle, hologramu brak i w dodatku los kazal sobie zrobic okres waznosci na dwa lata, co normalnie jest niemozliwe, wiec nic dziwnego, ze na Machu pani od razu karte rozpozna jako falszywa i w dodatku zarekwiruje :-). Ale, jak to mawia Woloszanski, nie uprzedzajmy
zdarzen. Tak czy siak zabawne bylo ogladac caly proces produkcyjny. Wracamy kolo jedenastej, bo ten ISIC sporo czasu zabral i tym razem pietnascie minut się dobijamy, az budzimy Raquel (a przedtem wszystkich sasiadow). Nazajutrz raniutko idziemy na autobus do Ollantaytambo, skad rusza pociag (bo bezposredni z Cusco bylby jeszcze drozszy). Wlasciwie na autobus z przesiadka, bo nie chce nam się wstawac na piata na jedyny bezposredni. W Ollanta mamy jeszcze czas na zdobycie prowiantu (chociaz kiepskie zaopatrzenie), bo wszyscy strasza drozyzna w Aguas Calientes. Pociag calkiem przyjemny, oczywiscie pelen gringo, widoczki z trasy rewelacyjne.
Po dotarciu na miejsce spieszymy się zeby się zalapac na wspinaczke na Waina Picchu czyli szczyt gorujacy nad Machu. Wpuszczaja do godziny 13 i tylko 400 pierwszych chetnych. Ale musimy gdzies zrzucic plecaki (nastraszeni cenami zabralismy namiot, karimaty i spiwory, a nie chce nam się tego tachac na gore. Na szczescie sezon tu się jeszcze nie zaczal, wiec wiele hoteli rozsyla nagabywaczy oferujacych pokoj za 10 zlotych od osoby (po tym jak wysmiejesz oferte 15 zl).
Jak juz wspomnialam, pani zabiera losia falszywke i kupujemy bilety normalne, 70 zlotych. Uwaga, spieszcie się z wizyta, bo od sierpnia cena skacze do 118. Pani dowiaduje się od bazy, ze do limitu dziennego jeszcze sporo brakuje i mozemy się dzis wspiac, ale do konca nie mamy pewnosci, bo ubiegna nas autobusy ktore ruszyly przed nami, a nie wiadomo ilu jest chetnych do wspinaczki. Wsiadamy w strasznie drogi autobus (20 minut za kilkanascie dolarow), bo droga pod gore i nie ma sensu tracic sil i czasu na tym odcinku i do bramki na Waina Picchu docieramy 4 miejsca przed kreska. Pierwsze osoby ktore spotykamy na szlaku napedzaja nam stracha – mlode i wysportowane, a cale czerwone na twarzach i ledwie dyszace, ale widocznie bez sensu szli byle szybciej, bez odpoczynku, bo dalej spotykamy ludzi calkiem wypoczetych, nawet pania pod szescdziesiatke, w dodatku z astma. Po 45 minutach Los jest na gorze, ja dolaczam kwadrans pozniej. Widok nie jest powalajacy, bo tylko zarys z oddalenia, ale spacer bardzo przyjemny. Za to z bliska Machu rozbraja. Zwlaszcza z drogi do mostu Inkow jest pelna panorama, ta z pocztowki. Regularne kamienne miasteczko tonace w zieleni, cala stroma gora jest zaorana rzedami domkow, niesamowite. Jedyne miasto inkaskie, na ktorym Hiszpanie nic nie zbudowali, bo go nie znalezli. I dzieki temu Peru moze się dzisiaj chociaz troche odkuc. Zeby się nie dac doic, z gory zeszlismy juz piechota, ale zajelo nam to az poltorej godziny. Droga się wije wokol gory, diabli wiedza ile tych zakretow jest, az się sciemnic zdazylo, a my latarki nie wzielismy. Ale jakos się dowleklismy. Patrzymy a tu filia Chez Maggy, ale ceny trzy razy wyzsze, a stara kelnerka mowi tylko w keczua, hihihi. Ale to byl wyjatek, bo, mimo ostrzezen, jedzenie tez nie jest strasznie drogie, tzn. sa menu za 10 zl. Tyle ze niezbyt smaczne i w dodatku raz przy placeniu rachunku probowali mi policzyc za normalny obiad wciskajac kit ze minela juz happy hour (a menu jest wszedzie wazne caly dzien).
Nastepnego dnia wsiedlismy w popoludniowy pociag do Ollanta. Nie wiem o co chodzilo, ale kilka razy stalismy w szczerym polu, zeby przepuscic inny, wazniejszy pociag i w zwiazku z tym mielismy pol godziny opoznienia. Prosto z pociagu sciagnal nas do swojego hoteliku bardzo bystry chlopaczek (znowu 10zl od osoby). Hotelik jeden z najlepszych w calej podrozy, bardzo polecamy, Las Portadas na ulicy wiodacej od glownego placu. Rano poszlismy zwiedzac ruiny fortecy (tez z naszego pakietu). Na zdjeciu wygladala na bardzo wysoka i monumentalna, na miejscu nie moglismy tego widokuze zdjecia odnalezc.No, dobra, to pewnie bedzie wyzej, wspinamy się dalej. Konczy się oficjalna sciezka, drapiemy się stromo pod gore jakims kozim szlakiem czy co. Dobra, to Los niech idzie dalej i obluka czy warto, a ja tu poczekam. Widzisz cos, Los? “Nic” – mowi, po czym na godzine trace go z oczu. Wolam i wolam, ale gora tlumi dzwieki, tylko osly mi z dolu odpowiadaja. Po dwudziestu minutach panikuje i ide do gory, ale sladu po losiu nie ma. Probuje wrocic do miejsca, gdzie się zgubilismy, ale juz nie umiem. Wreszcie schodze na dol i alarmuje obsluge. Uspokajaja mnie, mowiac ze nigdy się nikt tu nie zgubil ani nie spadl i wysylaja jakichs ludzi zeby się o Losia na gorze pytali. Okazuje się ze Los tak dlugo nie wraca, bo wlasnie mnie szuka, az go jakis facet do mnie wysyla na dol. Z tego wszystkiego ciagle nie dotarlismy do miejsca ze zdjecia. Pytamy jakiegos faceta pod brama i w koncu dajemy mu się oprowadzic za 10 zlotych. Opowiada duzo fajnych rzeczy, wiec naciagamy go jeszcze na opowiesc o Machu, bo tam oczywiscie z uslug przewodnikow nie korzystalismy (cennik w dolarach, niewaski). Po drodze do Cuzco zaliczamy jeszcze taksowka Moray i Maras – pierwsze to inkaskie laboratorium rolnicze, koncentryczne tarasy, na ktorych inkascy agroinzynierowie prowadzili uprawy na roznych wysokosciach, szukajac optymalnych warunkow dla poszczegolnych roslin. Drugie to saliny czyli baseniki z solanka, eksploatowane po dzis dzien. Wracamy calkiem wczesnie do Cusco, kolo szostej jedziemy po plecaki, a tu znowu cisza. No tego juz za wiele. Zdecydowanie najgorszy nocleg w historii. Za kilka minut panienka wraca jednak ze spaceru z psiakiem i znowu znika! Pakujemy sie, zostawiamy jakies drobne “za prad” i wymykamy się cichcem, tyle ze Los zaplatuje się plecakiem w wymyslne zawijasy kretych metalowych schodow, hihi. Chwile nam zabiera uwolnienie go, ale nadal nikt się nami nie interesuje, tym lepiej. Wsiadamy w autobus do Nazca, trasa non-stop przez gory, trzesie jak diabli. Dla nas po Kolumbii to nie nowina, ale pod kiblem niezla kolejka rzygaczy. A….spac ide, ciag dalszy nastapi. Papa.
- comments