Profile
Blog
Photos
Videos
W Ubajara dał o sobie przypomnieć ogólnobrazylijski problem z posykiwaniem gotówki. Nikt nie chciał kupić od nas dolarów, a bankomaty nie obsługiwały kart innostrańskich. Tymczasem w portfelu już dno widać. Po skromnym obiadku (nieskromnych w miasteczku brak) i opłaceniu taniego hotelu baliśmy się że nie starczy nam na bilet do większego miasta. Ale się z zaskórniaków uzbierało. W dużym, podobno, Sobral wylądowaliśmy o drugiej w nocy. Na dworcowym bankomacie dumnie pobłyskują nalepki visa, dobra nasza. Dawaj kasę, stary. A on na to: za tę transakcję pobiorę dodatkową opłatę 8 reali. Może być. Po chwili namysłu maszyna mówi: jest noc, do godziny szóstej mogę na tę kartę zrobić tylko jedną wypłatę w wysokości 100 reali. Wrr. A z Sobrala znowu jedziemy na zadupie. Jedyny sensowny autobus mamy przed szóstą, więc bierzemy tę stówę i pozostaje mieć nadzieję, że gdzieś bank znajdziemy. Dwie godziny od Sobral lądujemy w Camocim, uroczym miasteczku rowerzystów, którego nosową nazwę wymówić mi niełatwo. A zwłaszcza tak, żeby Brazylijczycy zrozumieli. Na rynku jest bankomat Bradesco więc jesteśmy w domu. Na stacji benzynowej przy rynku łapie się jeepa na plażę (jeden dziennie, o 11.30). Plaża w Jericoacoara miała być bajeczna. W 1996 New York Times ponoć ogłosił ją najpiękniejszą na świecie...Nam podobała się najbardziej droga. Jeep przez 1,5h pędzi po plaży twardej jak Daytona. To zalicza pagórki, to przedrze się przez zalany odcinek. Dwa razy w głębszych miejscach przeprawia się promem, czyli na małej platformie napędzanej kijem. Sama wioska urocza. Ma kilka ulic na krzyż i jest całkowicie turystyczna, ale poza sezonem ta wada zmienia się w zaletę, bo atmosfera sielska, a wszystko jest na miejscu. Knajpek wysyp, a hoteliki schodzą z cen. Wioska leży między wydmami więc uliczki pokrywa piasek zupełnie plażowy i można chodzić po nich boso. Ale po zmroku przyda się latarka, bo nie ma oświetlenia, można nieźle pobłądzić. Za to sama plaża dość nijaka. Piasek mokry i zagloniony, bo jakiś ciek wodę nanosi, i nietrudno wdepnąć w ryby przez rybaków zgubione. Mamy niezłą bekę, jak za nami biegają lokalni „przewodnicy po plaży” (tak się z poważną miną przedstawiają) :-) 40 minut od wioski jest skała z dziurą. Twierdzą, że sami jej nie znajdziemy, hehe. A oczywiście wystarczy iść wzdłuż plaży, tylko w czasie przypływu górą, po klifie. Niski sezon rządzi: na drodze mijamy jedynie setki zielonych ważek i najładniejsze ze znanych mi jaszczurek. Pod skałą mają być do kupienia kokosy a zastajemy tylko ko-kozy, ale po kilku minutach sprzedawca się jednak wyłania. Płoszą nas dopiero fotoamatorzy, którzy nawet w tak szary dzień czają się z fleszami na zachód słońca. Reszta siedzi grzecznie na wydmie, bo Lonely Planet napisał, że stamtąd go widać najlepiej. Po półtora dnia miłego relaksu urywamy się w dalszą drogę. Normalnie do São Luis zajmuje to dwa dni, bo w pewnym momencie kończy się transport na dany dzień i w którejś dziurze trzeba zanocować. Ale poszczęściło nam się. Ruszamy z samego rana jeepem do Camocim. Jeepiarz podrzuca nas znajomemu do vana, który zabierze nas do Parnaiba. Van odjeżdża dopiero za dwie godziny (z rynku), ale gościu pozwala nam się przespać. W Parnaibie zawozi nas prosto na odjeżdżający autobus do Tutoya. Stamtąd powinny być jeszcze dwie przesiadki: na ciężarówkę z ławkami bez oparcia – do Paulino Neves i następną - do Barreiriñas. Wsiadamy na luksusowy dechowóz, facet przez pół godziny kręci się po miasteczku, żeby wszystkich 16 miejsc zająć, a w końcu podrzuca nas znajomemu w terenowej toyotce, który jedzie do samego B. Dzielimy ją tylko z małym ptaśkiem, którego kierowca chce udomowić. Droga jest dość ekstremalna. W związku z porą deszczową piaszczyste bezdroża zamieniają się w bagienka, które Toyota z Tutoya pokonuje z wielką zręcznością. Nawet gdy chwilami zalewa ją do połowy, aż światła przygasają. Gość kasuje śmieszną kwotę, która może paliwo pokryje, ale oczywiście pracuje w agencji podróży, więc potem nas będzie nachodził z ofertami. Ale jak z nieba nam spadł, bo dojeżdżamy w jedyny pogodny dzień, potem już będzie tylko lało. Barreiriñas to milutkie miasteczko pod parkiem Lençois Maranienses, słynącym z błękitnych oczek wodnych na wydmach. Są jeziorka stałe - nazwane i na mapie figurujące i tzw. Pequenos Lençois – sezonowe maleństwa wyrastające w porze deszczowej. Nam się tylko te pierwsze udało zobaczyć, bo drugą wycieczkę nam deszcz pokrzyżował. Do jeziorek większych jedzie się po bagienkach ciężarówką z miękkimi ławkami i cała wycieczka trwa ze 3-4 godziny, a do Pequenos Lençois jest dalej i płynie się łódką, więc wyprawa na cały dzień. Może następnym razem.
Zdjęcia są niestety z małego aparatu, bo duży nagle przestał działać. Na szczęście już mu przeszło, tylko zdjęć brak. W Barreiriñas w najlepsze kwitnie lokalne rzemiosło – wyplatanie cudeniek ze słomy burití. Są głównie torby, kapelusze, dekoracje i słomiane klapki, ale prawie każdy rzemieślnik ma swoje własne patenty i coś nowego wymyśla. A ceny niziutkie (np. nosidełko na wodę 2 reale czyli mniej niż w Boliwii!).
- comments