Profile
Blog
Photos
Videos
1,5h na okropnych fotelach i Salvador zamajaczyl za oknem. Na miejscu oczywiscie okropny zar i internet za 25 zl/h (tak tak!, ceny lotniskowe!). Jakims cudem udalo nam się znalezc dobry autobus i juz po 1,5h stalismy w drzwiach naszej gospodyni, Katemari! Nasza serdeczna gospodyni udzielila nam ogolnych wskazowek , pokazala nasz kawalek podlogi (materacyk!) i ruszylismy cos zjesc. Upal mocno dawal się we znaki, humoru nie poprawilo tez podsluchanie rozmowy dwoch durnych Amerykanow, z ktorych jeden wymadrzal się, że portugalski z Europy jest zupelnie inny i przypomina mu polski albo hebrajski, a potem chwalil się, że liznal tez wegierski, bo mial dziewczyne z Wegier. Drugi mu glownie przytakiwal. Kiedy zaczeli się zastanawiac, co to wlasciwie jest polski i czy ma jakis zwiazek z rosyjskim musialem się wylaczyc. Nastepnie jakis maly murzynski chlopiec poprosil Aske o troche jej obiadu. Aska zostawila jakies jedzenie, ktorego juz nie chciala. Potem zaczal domagac się naszego deseru, a nastepnie picia (sory, ale w tym upale nie podzielilbym się woda z nikim :). Kiedy juz mielismy mu dac kawalek ciastka, podbiegla jakas inna dziewczyna i sprzatnela mu je sprzed nosa. On wiec zamiast tego zaczal prosic nas o pieniadze..... Uhhh..Katemari ostrzegala nas, ze w regionie panuje okropna bieda, ale nie sadzilem, ze az tak. Az strach wyprodukowac jakies zdanie na glos, bo a nuz ktos podejdzie i bedzie chcial to zjesc! Skala zebractwa jest tu zreszta niewyobrazalna. Co chwila zaczepiaja cie na ulicy jakies dzieci (i to pod eleganckimi sklepami, bogactwo miesza się z ubostwem wprost nieprzyzwoicie). Godzina spaceru w turystycznych miejscach lub w biedniejszej dzielnicy wyprowadza z rownowagi nawet nas, chociaz Ekwador byl pod tym wzgledem niezlym poligonem.
Troche zdolowani , ruszylismy w miasto majac się na bacznosci, bo mimo, ze karnawal się skonczyl, lokalni doliniarze naleza podobno do najgorliwszych w kraju. Gdy dotarlismy na starowke, zwana tu Pelourinho (od nazwy pala, ktory kiedys stal na glownym placu i przy ktorym chlostano niewolnikow), bylo juz pozne popoludnie. Atmosfera Salvadoru jest zupelnie inna niz Rio. Jest tu duzo wiecej starych budynkow, kosciolow i muzeow skupionych wygodnie na malej powierzchni. I oczywiscie duzo wieksza koncentracja turystow na metr :) Wiekszosc mieszkancow to czarni, przywiezieni tu przez Portugalczykow jako niewolnicy (Salvador byl pierwszym wielkim osrodkiem portugalskiej administracji i przez wiele lat stolica Brazylii), co odbija się w wygladzie ulic, zachowaniu ludzi, muzyce, jedzeniu, wlasciwie wszystkim. Mowi się, że to bardziej Afryka niz Ameryka i jest w tym sporo racji. Do atrakcji turystycznych naleza szkoly capoeiry, brazylijskiej sztuki walki przypominajacej taniec (tak zakamuflowali ja jej wynalazcy - niewolnicy), pokazy religijnych ceremonii candomble (mieszanka wierzen afrykanskich i chrzescijanstwa) no i oczywiscie sklepy z pamiatkami, ktore sprzedaja tu tysiace roznych gadzetow (w Rio prawie nie bylo souvenirow, tu jest ich nadmiar). Na zaniedbanej, ale przez to klimatycznej starowce panuje wieczna atmosfera festynu. Wszedzie muzyka, koncerty,piwo, troche jak kolumbijska Cartagena. Nieustajace wakacje... Wciaz podrygujac, wsiadamy do ostatniego autobusu do domu Katemari.
Sroda, 8 marca. Dzis znow Pelourinho, tylko dokladniej. Zwiedzamy kilka ciekawych muzeow obrazujacych afrykanskie zwyczaje i wierzenia miejscowej ludnosci i kilka kosciolow (wiele jest niestety zamknietych), ktorych jest tu oczywiscie zatrzesienie. Lokalny koloryt to piekne, drewniane stropy pokryte malowidlami. Jedna ze swiatyn, kosciol Sw.Franciszka, doslownie zapiera dech w piersiach. Wnetrze jest praktycznie CALE zlocone, oprocz lawek, podlogi ni sufitu. Takiego czegos nie bylo nawet w Quito. Razem z grupka angielskich emerytow kupujemy bilety na pokaz swiatlo i dzwiek w kosciele. Okazuje się, że pokaz jest... po portugalsku (my weszlismy sami, ale tych biednych Anglikow przyprowadzil tam angielskojezyczny przewodnik!) Po pol godzinie nudow (przerywanych efektownym oswietleniem wnetrza pojawiajacym się miedzy dialogami) ogladamy dokladniej kosciol. Ciekawostka jest to, ze bedace elementem dekoracji aniolki mialy tu wyrazne atrybuty kobiecosci i meskosci, umieszczone tu z zemsty przez niewolnikow-rzezbiarzy zmuszanych do pracy przy wystroju kosciola. Na szczescie szybko temu zaradzono. Bluzniercom zakazano praktykowania religii, a sporne czesci ciala odlupano (slady pozostaly! :) UWAGA: na lewo od kosciola jest drugi kosciol pod tym samym wezwaniem. Wstep kosztuje tyle samo, ale wnetrze nie moze się rownac z tym “wlasciwym” Franciszkiem, wiec zaoszczedzcie sobie 6 reali i idzcie od razu do swiatyni na prawo!
Wieczorem zalapujemy się na swietny reaggae-rockowy koncert na jednym z glownych placow. Co to za okazja? Wychodzi na to, ze dzien kobiet. Pary tancza na ulicy. Nikt się nie boczy. Agniesi Graff brak. Giertycha takze. Czemu u nas tylko laurki z jednej strony i denne manify z drugiej, a tu tak fajnie? Hmmmm.... czekam na podpowiedzi. Jeszcze jednym, juz nie tak pogodnym, przejawem dnia kobiet sa plakaty nawolujace do powstrzymania się od przemocy w stosunku do plci nadobnej. Widzielismy je praktycznie we wszystkich krajach na kontynencie. Kultura macho wciaz tu dominuje, dobrze, ze ktos przynajmniej stara się cokolwiek z tym robic.
Czwartek, 9 marca. Jedziemy ogladac slynna swiatynie Igreja de Nossa Senhora da Bonfim, ktorej schody tradycyjnie myte sa przez miejscowe kobiety przed karnawalem (taki zwyczaj, rytual). Karnawal spedzilismy w Rio, ale schody zastalismy wzglednie czyste, wiec chyba wciaz je pucuja. Sam kosciol byl niestety zamkniety...
Potem udajemy się na najblizsza Katemari plaze. Z Rio nie ma porownania. Z wody wystaja skalki, wiec nie mozna daleko chodzic, bo dno nie jest calkiem piaszczyste. Pozostaje się tylko taplac w plyciznie, co robie bez entuzjazmu ja i kilku innych nieszczesnikow. Pierwszy raz kosztujemyn tez w Brazylii orzeszkow-nerkowcow , ktore u nas sa b. drogie. Tutaj niestety tez, ale przynajmniej sa lepsze! Jeszcze mala caipirinha i do domu...
Wieczorem Katemari mowi nam, ze widziala w domu jakiegos karalucha i się bardzo przestraszyla. Robale tak ja brzydza, ze przeprowadzila się ostatnio wlasnie z ich powodu. Dzis byl u niej znajomy i sprawdzal cale mieszkanie, ale nic nie znalazl. Polozyla trucizne, jakies szmaty nasaczone Bog wie czym i inne pulapki, ale mowi, ze jesli znow zobaczy robala, bedziemy musieli się wyniesc, a ona zamawia dezynsekcje i sama tez wyjezdza z miasta. Hmm radykalne. Oby robal się nie pojawil.
Piatek, 10 marca. Dzis udajemy się na plaze Flamengo, ktora jest mocno oddalona od centrum, ale podobno najladniejsza w Salvadorze. Dojazd 1h. Nam oczywiscie zajmuje to 2 h bo wysiadamy za wczesnie i musimy potem wsiac w inny autobus. Plaza okazuje się ladniejsza i ma palmy, w odroznieniu od plaz w entrum, ale skalki nadal sa, a w dodatku glony w wodzie. W dodatku zakaz kapieli, ale ratownicy mowia, ze na plytka wode mozna wejsc. Juz rozumiem, czemu Raquel tak pogardliwie mowila o salvadorskich plazach. Coz, poplazujemy gdzies poza miastem, pozniej., Duza atrakcja okazuje się umiesniony ratownik cwiczacy capoeire na plazy. Przynajmniej on nie prosi o datek, gdy go dosc nachalnie fotografujemy :)
Sobota, 11 marca. Niestety robal pojawil się znowu, a my musimy się wyniesc. Oczywiscie nie znalezlismy sobie innego gospodarza, wiec jestesmy na lodzie, bo nikt pewnie nie odbierze emaila w tym samym dniu. Cholera, widzielismy jakis camping, ale daleko. Szukamy w internecie. Kilku ludzi z hospitality club podaje swoje nr telefonow. Dzwonimy do nich, a Katemari dodatkowo wysyla mejla. 1szy z nich, Lucas, nie moze, ale drugi, Rogerio dosc wylewnie zaprasza nas do siebie. Mamy się z nim spotkac w jakiejsc knajpce na plazy. Nie bez trudu pakujemy plecaki do trzesacego się autobusu i docieramy na plaze. Knajpki nie mozemy znalezc. Po kilku rozpaczliwych telefonach do Rogerio spotykamy się z nim i z jego dziewczyna. Oczywiscie knajpka nazywala się zupelnie inaczej niz podal, ale poniewal ratuje nam zycie, nie bedziemy wybrzydzac. Rogerio to sympatyczny, wesoly chlopak w wieku lat 35 ale o wygladzie dwudziestolatka. Latynoski typ urody. W Polsce moglby przebierac w ofertach biur matrymonialnych ale i tu pewnie nie narzeka na brak powodzenia. Eva jest za to blondynka o slowianskich rysach twarzy. Okazuje się, że nazywa się Ivanowska i jej dziadek uciekl tu z Rosji przed rewolucja. Madra decyzja! Zapraszaja nas na piwo (dopiero 14:00 i rozmowa się rozwija. Rogerio i Eva zeszli się po tym, jak okazalo się, że ich partnerzy zdradzali ich ze soba (tzn. dziewczyna Rogeria i chlopak Evy, ktorzy teraz biora zreszta slub). Historia zupelnie jak z “In the mood for love” Wong Kar Waia. W dodatku jestesmy pierwszymi, ktorych wtajemniczyli w te powiklania! Az się cisnie na usta ten banal o najlepszych scenariuszach pisanych przez zycie... :) Eva nie mowi po angielsku, ale po 8 piwach nie stanowi to juz problemu. Co ciekawe, tutaj zamawia się piwo na stolik, kelner przynosi butelke (a raczej karafke o pojemnosci 675 ml!) i kilka szklanek. Wypija się to wspolnie, jak wino a pusta flaszka trafia pod stol. W ten sposob odpada problem zliczania piw przy rachunku. Co kraj, to obyczaj. Niemcy zapisuja wypite piwka na piwnych wafelkach, a Brazylijczycy wstawiaja flaszki pod meble...
Swoja droga dziwie się, że 90% ludzi nie chodzi tu w stanie upojenia. Moze dlatego, ze jest ta goraco i nie trzeba się rozgrzewac? Butelka popularnego rumu (caichaça) „51” kosztuje tu ok. 6 zl (litr). A to nie jest najtansza marka. Mozna i dostac za 50 zl lezakowana ekstraklase, ale mozna i za 2,50 zl. A ja myslalem, ze u nas wodka jest tania... hehe...
Lekko zawiani docieramy do domu Rogeria (mieszka na strasznych peryferiach, ale blisko lotniska i ladnych plaz) postanawiajac jutro cos pozwiedzac. om dopiero się buduje, ale nasz pokoj na pietrze jest juz wykonczony, zreszta brak jednej czy drugiej sciany nie stanowi w tym klimacie problemu, nawet w nocy :) Mama Rogeria czestuje nas jeszcze legendarna brazylijska feijoada (potrawa z miesa i fasoli), ktora okazuje się niestety flaczkami z fasola. Asia wcina (podobno „przepyszne”!), a ja dyskretnie utylizuje jedzenie z powrotem w duzym garnku, z ktorego trafilo na moj talerz :)
Niedziela 12 marca. Dzis pada jak cholera, pierwszy raz w Salvadorze, wiec idziemy z Rogerio do jego przyjaciolek na grilla. Nikt nie mowi po angielsku, ale zarcie jest pyszne, piwo znow leje się strumieniami, a Rogerio wystepuje w roli tlumacza. Wracamy do domu pod wieczor. Niestety nadmiar Skola (najpopularniejsza lokalna marka piwa) konczy się dla mnie wizyta w lazience, ktorej szczegoly wole pominac... Oczywiscie nierzytomny zwalam się na lozko chwile po zapadnieciu zmroku. W nocy wyspany wstaje i pisze dla was ten blog... :)
Jutro poniedzialek, moze jeszcze cos zwiedzimy. Potem chcemy się wybrac do parku narodowego Chapada Diamantina (gory, wodospady itp.), a pozniej do stolicy, Brasilii, choc nie wspomne juz ile osob nam to odradzalo (“ale tam NIC nie ma!!!”) Czekajcie na relacje.
Zupelnie od czapy teraz powiem: jesli bedziecie tu jechac, koniecznie zabierzcie karty kredytowe. Sa przyjmowane DUZO DUZO czesciej niz w Polsce. Nawet w malych taniuskich restauracyjkach i – wydawaloby się – zapyzialych sklepikach na rogu. I najczesciej nie ma dolnego limitu transakcji. Bardzo pozytywne doswiadczenie!
Aha, tu jeszcze mala dygresja o Brazylijczykach. Trudno spotkac tak milych, zyczliwych, pomocnych i otwartych ludzi, jak oni. Czlowiek czuje się tu jak w domu. Gdy jechalismy autobusem z ciezkimi plecakami, wciaz ktos chcial nam pomagac, przypominal, zeby zapiac torbe, oferuje pomoc w ustawieniu plecaka, mowi, ze cos spadlo, usmiecha sie, cos zagaduje (niestety w lokalnym narzeczu) itp.itd. Nawet w porownaniu z sympatycznym Peru roznica jest mocno namacalna. O gburowatym Ekwadorze nie wspominam... :) Jesli dodamy do tego urode Brazylijek (i Brazylijczykow, podpowiada Asia zza winkla :) i piekno plaz, zaczynamy się zastanawiac czy Bog faktycznie nie jest Brazylijczykiem, jak mowi lokalne porzekadlo (Deus e Brasileiro) :)))
- comments