Profile
Blog
Photos
Videos
Dzien 65 20/12/2013
Trochę utknelysmy w Puno i trochę z mojej winy, ale mimo ze nie jest to najpiękniejsze miejsce w Peru, udał nam się dzień.
Po porannym lenistwie, empanadach na mercado i kawie (swoją droga mam wrażenie, ze kawa na południu kraju jest lepsza a przynajmniej bardziej dostępna niz na północy), poszłyśmy na plac Parque Pino, na którym znajduje się dość dziwny kościol, Santuario de la Virgen de la Candelaria, z pomarańczowymi elementami i wieżyczkami.
Potem poszłyśmy na wzgórze Cerrito Huajsapata (troche pod górę po skałach), gdzie króluje i miasta strzeże Pachacutec (chyba, pewnosci nie mam kto to, bo żaden z naszych słabych przewodników tak daleko nie doszedł!) - wielka biała rzeźba wodza wskazująca na jezioro Titicaca. Super widok. Puno nie ma tak naprawdę wiele do zaoferowania, ale bardzo przyjemnie się tam siedziało na skałach, spoglądając z góry na miasto, katedre, jezioro i gory. A do tego pogoda niesamowita, słońce i cieplutko (co dziwi też dlatego, ze w nocy i nad ranem jest zimno).
Potem poszłyśmy pod katedrę, kościol niestety zamknięty, więc będziemy musiały wrócić później, ale za to na placu przy katedrze festyn (a właściwie jego zakończenie), więc masa ludzi w tradycyjnych kolorowych strojach.
Spędziłyśmy sporo czasu siedząc, patrząc i chłonąc atmosferę miasta. Czad!
Szczególne wrażenie zrobiła na nas starsza kobieta, która próbowała przez dłuższy czas zapakować w swą kolorowa chustę cały komplet wielkich plastikowych pojemników (które rozdawali podczas festynu, w sumie nie wiemy z jakiej okazji). Już chciałyśmy zapłacić jej za taksówkę, ale w końcu jej się udalo, zarzuciła wielka, zapakowana, kolorowa chustę na plecy, resztę wzięła do ręki i poszła. Twarda sztuka, na pewno na jeszcze do domu kawal, colectivo do wioski a potem przejażdżkę osłem!
W ogóle mam wrażenie, ze ludzie sa tu twardzi. Wiadomo, ze ludzie z krajów "rozwiniętych" sa leniwi, bo mają wszystko podane na tacy, a jak nie mają to sobie znajdą w Internecie i kupią, i ze wszystko musi być łatwe, proste i dostępne (tak, tak, ja też tak mam, żeby nie bylo), ale rzeczywiście tutaj widać różnice. Widok tych ludzi ciężko pracujących, przenoszących jakieś nieprawdopodobne ciężary na plecach, maszerujących kilometry po wzgórzach i skałach, by złapać zaliczone colectivo do miasta, albo by donieść chleb do wioski. Przypomniało mi się, ze jak ostatniego dnia w kanionie wspinalam się o 5 rano pod górę, to z góry zbiegala młoda dziewczyna, z pakunkiem na plecach. Niosła chleb z Cabanaconde do oazy, bo tam przecież nie ma. Zbiegala w tempie słynnego Scotta Jurka, a za chwile pewnie musiała wbiec z powrotem na górę, bo na pewno była potrzebna w wiosce (ciekawe ile jej zajął wbieg na górę, myślę, ze moje dwie godziny by ja rozbawily).
A jak siedziałyśmy na schodach pod katedra, to przechodząca obok staruszka (na oko stuletnia) coś do mnie szepnęła i złowieszczo zachichotala. Nie mam pojęcia, o co chodziło. Było to śmieszne, ale też trochę przerażające. Sarah stwierdziła, ze pewnie rzuciła na mnie urok. Zastanawiałam się czy nie popedzić na lokalne mercado, po coś odczarowującego (coś do kąpieli, np. baño para la brujería), ale potem sobie pomyślałam, ze wprost przeciwnie i przekazała mi sama dobra energię?! Przyda się!
Potem poszłyśmy w stronę portu, a tam jak na obrazku: niebieska woda, góry, palące słońce, czerwono-biała latarnia morska i bawiące sie przy niej dzieci, kiczowate rowery morskie w kształcie łabędzi (nawet miałyśmy w planach, ale się okazało, że pływa się tylko po niewielkim wyznaczonym kawałku) i niesamowicie dobre jedzenie: sudado de trucha, czyli pstrąg na parze w pomidorowo-paprykowo-cebulowym sosie (oczywiście z kawalkiem kukurydzy choclo). Niebo w gębie, jak wrócę, to zrobię :) No i znana i lubiana Cusquena Negra.
Powrót na Plaza de Armas mototaksowka (mototaxi), uwielbiam je, sa kolorowe i oldschoolowe, ale chyba wolę je oglądać niż nimi jeździć, bo jazda nimi to jak jazda na motorynce po kamieniach, potrafi wytrzasc każda część ciała. Ale na krótkie odcinku w mieście sa akurat (i tanie).
Barokowa katedra (z 1757 roku) jest dużo bardziej imponująca z zewnątrz (szczególnie oświetlona po zmroku) niż wewnątrz, gdzie rzuca się w oczy jedynie srebrny ołtarz z flaga Peru i Watykanu (ta ostatnia pojawiła się tu po wizycie papieża Pawła VI w 1964 roku).
Wieczor przyjemny choc leniwy, udalo nam się wypić kawę (wiem, że to niby nic, ale jednak nie takie proste!) w fajnej knajpeczce na balkoniku nad deptakiem Jiron Lima, gdzie znajdują się wszystkie restauracje i bary. A ulewa spowodowala, że zamówilysmy pizze do hotelu... No cóż, już się nie raz przekonalysmy, że nie codziennie można i trzeba kosztować lokalnych przysmaków!
- comments