Profile
Blog
Photos
Videos
Dzien 76 31/12/2013
Pobudka o 4:30! Śniadanie (naleśniki!) i po 5 w drogę. Ciemno, zimno! Jedziemy przez biały piasek, który oświetlony prawie jedynie światłami samochodu, wygląda jak śnieg. Może to też dlatego, ze zimno, ale mam wrażenie, ze jedziemy przez zaspy sniegu. Nagle wschód słońca nad pustynia i wydmami. Piękne.
Pierwszy przystanek "El sol de la mañana" ("słonce poranka"), gdzie znajdują się gejzery. Niezłe! Niektóre to wielkie doły, z których unosi się śmierdząca jak zepsute jajko para, w innych jest jedynie bulgocząca, zielona, niebieska lub różowa woda. Jak gotujaca się w garnku zupa. Niektóre zresztą sa wielkości takiego garnka, albo niedużej kałuży. Między nogami, ze szczelin w ziemi wydostaje się para, jakby tworzyły sie tam nowe gejzery.
Potem stanęliśmy na pustyni El Desierto de Dali. Kiedyś nazywała się inaczej, ale w latach 80 zmienili nazwę (chyba lepiej brzmi dla turystów!), bo podobno formy skalne odbijające się w piasku w słońcu przypominają obrazy Dalego. Może i coś w tym jest.
Stamtąd pojechaliśmy do ciepłych źródel, ale nikt z nas nie odważył sie wejść. Woda w nich oczywiście gorąca, ale jakoś to wyjście potem na zimno na zewnątrz nas odstraszylo. Zresztą za wcześnie, kto robi takie rzeczy o 8 rano, na wpółspiąco? ;)
Nasz ostatni przystanek to la Laguna Verde (zielone jezioro), która niestety, jak wczorajsze jezioro, kolory uzyskuje dopiero później, w pełnym słońcu. Przyjechaliśmy tam po 8, więc zieloność trzeba było sobie trochę wyobrażać, ale ponieważ jezioro położone jest u podnóży nieaktywnego wulkanu Licancabur (5963 m.n.p.m.), który pięknie odbijal się w wodzie jeziora, więc znów udało nam się doświadczyć pięknych widoków, jak z pocztówki.
Stamtąd już w stronę granicy z Chile. Kate i Steve wracają do Uyuni, a my do autobusu, który przewozi nas przez granice. Dziwne, bo dostaliśmy pieczątkę wyjazdu z Boliwii, ale po przejechaniu szlabanu, jedynie informacja, ze witamy w Chile, ale żadnej kontroli. Punkt kontrolny znajduje się dopiero w oddalonym o 47 km San Pedro de Atacama. Przez blisko godzinę jedziemy więc pustynia, trochę przez ziemię niczyją (no dobra to Chile, ale jednak). Zaraz po przejeździe przez szlaban jest rozjazd: za nami Boliwia, na lewo Argentyna, a na prawo Chile :) Droga ta (łącząca Argentynę z Chile) to międzynarodowy przejazd zwany Paso Jama. Jesteśmy na ok 4500 m.n.p.m. a San Pedro de Atacama na ok 2400 m.n.p.m. To dość gwałtowne zejście o ok 2100 metrów czuć w uszach i głowie. Ale może bedzie się lepiej oddychać?
Wjezdzamy na najsuchsza pustynie świata. Niedaleko Cordillera de la Sal, Valle de la Luna (chcemy na wycieczkę) i Salar de Atacama. Ten ostatni jest trzecim największym na świecie, ale ma "jedynie" 3.5 tys. km2. Salar de Uyuni, skąd przyjezdzamy, jest największy na świecie i ma 12 tys km2. Niezła różnica!
San Pedro to niewielkie (drogie i turystyczne) miasteczko. Jest jakby oaza na pustyni. Gorąco!
Po przekroczeniu granicy (szybko, sprawnie i ze skanem bagaży) znalazłyśmy hotelik prawie w centrum (no dobra, czesc turystyczna i jedyna w której coś jest, to cztery ulice i plac ;)) Trzy łóżka z złożeniem, ze jak ktoś sie pojawi, to może się wbijać. No nic, miejmy nadzieje, że nikt się nie zjawi (potem okaże się, że wszyscy tutaj mają trójki z takim zastrzeżeniem, ale na szczęście przez trzy noce nikt się u nas nie pojawia :)). Za to najtańsza opcja i hotel ok, pokoje bardzo podstawowe, ale jest wspólna kuchnia z patio, na którym sa hamaki i toczy się życie.
Jedzenie, pisco, szlajanie sie i wymyślanie, co będziemy robić wieczorem (dziś w końcu Sylwester). W końcu wzięlysmy jedzenie (no i oczywiście chilenskie bardzo dobre wino, Tierra Andina) na wynos i usiadlysmy w patio hotelowym. Dobry ruch, bo tam skumplowalysmy sie z Timem z Niemiec (z którym gdzieś się już widzieliśmy podobno na Uyuni, a potem w autobusie przez granice) i Lisbeth i Inga z Belgii. Przed północą wyszliśmy (jeszcze jacyś znajomi znajomych po drodze...) na ulice Caracoles, czyli glowna. Zgodnie z chilenskim zwyczajem, w sylwestrowa noc pali się zrobione z różnych materiałów i papieru strachy na wróble, odganiajac w ten sposób stary rok. Kilka tu splonelo tej nocy :) Poza tym tradycyjne okrzyki, śpiewy i oblewanie się szampanem. My zgodnie z hiszpańskim zwyczajem zjadlysmy o polnocy 12 winogron (widzialysmy jeszcze parę osób jedzących). Niestety szampan to nie była hiszpańska cava...
Potem ruszyliśmy za tłumem, który ruszył za kolesiem w długich dredach i grajacym na bebnie (śpiewy, okrzyki, podskoki), przechodząc obok płonących strachów. Potem impreza przeniosła śpiew nas główny plac. Śmiesznie, jeszcze jakieś dziewczyny z Chile, z którymi tańczyłam salse i jakieś chilijskie wygibasy :) Wstawanie dzis po 4 dało się we znaki i ogarnęło nas zmęczenie, i zmylysmy sie po 2. Ale ponieważ w Europie bylo wtedy po 6, to można powiedzieć, że bawiłyśmy się do białego rana :)
Jak wróciłyśmy do hostelu, to przypomniało mi się, że według chilenskiej tradycji należy w noc sylwestrowa przejsc sie ulicami miasta z plecakiem lub walizka. To ma zagwarantować podróżowanie w następnym roku. Niewiele myśląc chwyciłam swój plecak (no dobra, wyrzucając z niego najpierw trochę rzeczy :)) i poszłam się przejść na plac i kilkoma ulicami. Nie za długo, ale liczy sie fakt! Bede w następnym roku podróżować (i nie mam na myśli jedynie zakończenia tej podróży! :))
Bardzo fajny Sylwester, przez te nowe zwyczaje (no i ludzi, i miejsce) zupełnie inny. No i jesteśmy w Chile!! Na najsuchszej pustyni świata!!
Szczęśliwego Nowego Roku!! Dużo podróżowania życzę ;)
- comments