Profile
Blog
Photos
Videos
Dzień 138 03/03/2014
Z powodu zamieszania w hotelu spałyśmy dziś w pokoju dzielonym (mamy niby same, ale dopiero od jutra), a z nami poznany chwilę wcześniej w salonie Amerykanin Jimmy z Dallas. Co za koleś! Około 50-letni stary hipis amerykański, w długich dredach, w czapce rasta. Trochę drażniący, trochę śmieszny. Muzyk reggae, gra na keybordzie. Jest tu od tygodnia i jak mu się uda, to gdzieś tam w jakimś barze w nocy pogrywa. Powinnyśmy się chyba integrować i może sprobować go posłuchać, ale jakoś nam się średnio chce. Czy to dlatego, że wciągu pięciu minut powiedział dwadzieścia razy "ja jestem muzykiem"? :). I czasem jak coś opowiada i się emocjonuje, to ma się wrażenie, jakby mówił wielkimi literami. Nie no, śmieszny jest, z tych hippisów wiecznych dzieci, przy których czujemy się stare. Szczególnie jak powiedział, że palił hasz z jakimiś nieznanymi ludźmi na środku ulicy i wpadła policja i ich zgarnęła. No, w Brazylii nie ma żartów.
A ja w nocy spać nie mogłam, bo gorąco strasznie, a wiatrak mocno stukał. Sarah nie słyszała, oczywiście. A nad ranem Jimmy chrapał, jak można było się spodziewać.
Po dużym śniadaniu (hostel brudny i stary, ale śniadania brazylijskie są najlepsze ze wszystkich krajów, w których byłyśmy) poszłyśmy w miasto, po pięknych, kamiennych uliczkach, obok starych, kolorowych domów, na plac z kościołem dominikańskim i katedrą (Praça Terreiro de Jesus), a potem placykiem z kościołem franciszkańskim. Wszystkie urocze, ale niestety wszystkie też zamknięte. Muzea również. Karnawał przecież, to po co kultura!
Za to pod kościołem (i wczoraj na lotnisku) dostałam słynną i obecną tu wszędzie kolorową wstążkę "fita". Wczoraj zieloną, symbolizującą nadzieję, dziś białą symbolizującą pokój. Związane są one z kościołem Igreja Nosso Senhor da Bonfim, znajdującym się na północy miasta, i stały się symbolem miasta i regionu Bahía. Napis na nich głosi: "Lembrança (Pamiatka) do Senhor do Bonfim da Bahía". Wstążki mają spełniać życzenia, wiąże się je na ręce, wypowiadając trzy życzenia. By się spełniły, nie można ich zdjąć, tylko trzeba poczekać, aż się same z upływem czasu zniszczą. Zobaczymy.
Z miradoru na Praça da Sé rozciąga się widok na położony niżej port (Pelourinho jest na górze), wodę i domy w dzielnicy Ciudad Baixa. No cóż, widać, że dolna część miasta jest dużo mniej urokliwa, ale zawsze fajnie zobaczyć miasto z góry. Wchodzenie i wnoszenie towarów na górę było bardzo uciążliwe, więc już w 1610 roku Franciszkanie stworzyli rodzaj wyciągu na linach pozwalającego im szybko i sprawnie transportować na górę rzeczy i ludzi. Obecnie funkcjonuje tu od 1928 roku winda Elevador Lacerda, która 72 metry w dół pokonuje w kilkanaście sekund. Gorąco w niej tak, że aż się słabo robi.
Na dole targ Mercado Modelo, w którym handlowano niewolnikami. Podobno strażnicy mówią, czasem w nocy straszy... Pochodziłyśmy po znajdujących się tam stoiskach i poszłyśmy do restauracji na górze, na smażone krewetki i banany z ryżem (za bardzo smażone, jak na ten upał).
Wieczorem poszłyśmy na plac posłuchać muzyki, pooglądać blocos i zjeść tradycyjnego jedzenia na ulicy. Podobno wspaniałe i prawdziwie salvadorskie. No cóż, nie jestem taka pewna. Dostalysmy cos w rodzaju smażonej bułki o podłużnym kształcie, którą przecinają na pół, a do środka wkładają krewetki (o podejrzanym wyglądzie, zapachu i smaku, chyba nie za świeże) i wlewają różne (dość śmierdzące) sosy. Całość trudna do ogarnięcia. Spróbowałyśmy i postanowiłyśmy jednak nie ryzykować. Potem usiadłyśmy na empanady i piwo, i nie wiem, ale coś nas to brazylijskie i salvadorskie jedzenie nie przekonuje. Powrócimy chyba jednak do bufetów na kilo, które wychodziły już nam bokiem, ale jednak są jadalne.
To przy tej okazji trochę o mieście i jego zapachach.
Salvador jest fajny, piękny, kolorowy, ale przeszkadza mi tu niesamowity syf. Wiem, że jest karnawał i to normalne przy tego typu imprezach, ale mam wrażenie, że tu jest tak zawsze. Że to trochę taki styl hipisowski, rasta, regge, że nie przejmujemy się takimi błahostkami i rzucamy śmieci na ziemię. Dzisiaj np. jak usiadłyśmy na głównym placu na empanady, to zobaczyłam jak właścicielka budki z jedzeniem sprząta swoje plastikowe stoliki po klientach. Po prostu zrzuciła jednorazowe talerzyki z resztkami na ziemię. I tak robią wszyscy. Choć z drugiej strony trudno nam było wcześniej znaleźć kosz na śmieci, więc może od tego trzeba by było zacząć.
Poza tym jedzą tu bardzo dużo smażonego jedzenia (przy tym upale!), które smażą już od rana. Zapach cebuli na patelni roznosił się w hotelu już po 7 rano i towarzyszył mi przez cały dzień, przenikając skórę i ubrania.
A po trzecie z powodu karnawału co krok stoją tu przenośne toalety, których albo nikt nie sprząta, albo przeciekają. A, no i oczywiście to wszytko w upale 35 stopni.
Wszystkie zapachy przenikają się: zapach moczu, potu imprezujących ludzi, intensywne aromaty jedzenia (cebula, nieznane przyprawy, mięso, smażelina), rozkładających się śmieci i resztek jedzenia. Czasami jest to tak intensywne (szczególnie, gdy dominuje zapach moczu), że ciężko przejść obok. Głównie jednak tworzy się w tej mieszańce unikalny zapach miasta, zupełnie nieznany mi do tej pory. Najpierw strasznie drażni, a potem zagnieżdża się w nozdrzach i właściwie już aż tak nie irytuje. Trudno powiedzieć, że zaczyna wydawać się ładny czy choćby niezauważalny, ale w jakiś sposób określa miasto i staje się jego częścią. Tak pachnie Salvador w karnawale (ciekawe, jak poza nim).
Choć Sarah powiedziała, że przesadzam, że ona wcale nie czuje tych zapachów (jedynie, gdy przychodzimy obok toalet bądź restauracji i rzucają się na nos te oczywiste). I że to ja chyba mam wyjątkowo wyostrzone zmysły powonienia i słuchu. Może coś w tym jest? Mam wrażenie, że trochę gorzej widzę, więc może wraz z pogarszającym się wzrokiem wyostrzają mi się zmysły słuchu i węchu? Na starość będę ślepa i będę wyczuwać ludzi na odległość po ich zapachu lub szepcie.
- comments