Profile
Blog
Photos
Videos
Dzien 93 17/01/2014
Dzień zaczęłyśmy od kolejnego darmowego tour. Tym razem po Valparaiso i tym razem z trochę gorszym skutkiem. Nie wiem, może to dlatego, że ten w Santiago był naprawdę dobry, a tutejsza rozentuzjazmowana (wyidywidualizowana?) panna, wykrzykująca w trochę amerykańskim stylu "a teraz idziemy do portu, hurraaa!!", odbierała nam możliwość spontanicznego zachwytu. Czułyśmy się trochę, jak w szkole na wycieczce. Dobrze, że samo miasteczko bardzo ładne (cale pokryte kolorowymi) graffiti! Praktycznie całe znajduje się na wzgórzach (cerro), z których większość ma sunące windy (trochę, jak jednokabinowe funicular), lub na górę wyjeżdżają małe autobusiki, bo wzgórza są rzeczywiście dość stronę i ciężko by było na nie wchodzić. Trzeba też uważać, dokad się idzie, bo raz pomyliłyśmy ulice i niby miałyśmy iść jedynie dwie uliczki dalej, ale w praktyce oznaczało to konieczność wspięcia się pod górę ale tylko po to... by z niej zejść.
Tour zaczął się przy porcie. To tu dobili Hiszpanie w 1540 roku. Valparaiso było wtedy jednym z wielu portów, aż do 1845 roku, kiedy to w odległej Kalifornii zaczęła się tzw. gorączka złota i masa statków z Europy zaczęła przybywac na te tereny. Nie istniał jeszcze wtedy Kanał Panamski, więc statki musiały opływać Amerykę Południową na południu, przez cieśninę Magellana i podczas swej długiej drogi zatrzymały się w Valparaiso. Wtedy to port ten stał się największy i najważniejszy w całej Ameryce Południowej. Wybudowanie Kanału Panamskiego w 1914 roku zmieniło jednak sytuację na kontynencie i port w Valparaiso stał super jednym z wielu (obecnie nie jest nawet najważniejszym portem w Chile, jest nim położony na południe San Martin).
Potem przeszliśmy obok jednego z najstarszych hoteli w mieście, założonego przez Włochów. Teraz to niestety ruina, ale na pierwszym piętrze mieszka staruszka, potomkini założycieli, która uważa się za Włoszkę i nie odpowiada na "buenos dias", jedynie na "bongiorno" :) Budynek to ruina, ale ona kwiaty na balkonie ma!
Wjechaliśmy windą na Cerro Alegre, skąd rozciąga się przepiękny widok na całe miasto. Stamtąd też widać słynny szklany sześcian. Na jednym z budynkow postawiona została szklana struktura, sześcian, który wyraźnie przytłacza pejzaż. Gdy mieszkańcy zdali sobie sprawę, że sześcian będzie za duży i za ciężki, zaprotestowali, ale miasto wyraziło zgodę (nie chciano, by projekt został przeniesiony w inne miejsce). Efekt niestety nie zachwyca. Za to po tej akcji skontaktowano się z UNESCO, które w 2003 roku wciągnęło Valparaiso na listę dziedzictwa narodowego.
Na wzgórzu Cerro Alegre znajduje się też dom Chorwata-ekscentryka, który z pieniędzy zainwestowanych i zarobionych na kopalniach, postanowił kupić dom na wzgórzu, gdzie przez lata gromadził eksponaty europejskiej sztuki (tworząc muzeum nie dom), a sam mieszkał wraz z siostrą... w piwnicy! A plotka głosi, że z siostrą łączyła go więcej niż tylko bratersko-siostrzana miłość (ale nie mieli dzieci). Dość, że po śmierci Chorwata dom odziedziczył bratanek, który oddał go miastu. Znajduje się tam teraz Museo Bellas Artes.
Z Cerro Alegre przeszliśmy do Cerro Concepción, gdzie sprobowaliśmy słynnych chilenskich alfajores, czyli słodkich ciastek (przeważnie dwóch złączonych herbatnikow, wypełnionych i polanych z zewnątrz czekoladą). Cerro Concepción pokryte jest całą masą super graffiti. Tam też znajdują się bardzo wąskie uliczki, którymi swego czasu dostarczano na górę na osłach jedzenie. Dzięki temu eleganckie panie mogły odebrać jedzenie stojąc na chodniku, bez ryzyka wejścia na trasę (i w obchody) osła. Teraz to już oczywiście nie działa, a zamiast osłów miasto opanowały psy. Naprawdę, jest ich strasznie dużo, całe chmary bezpańskich psów włóczących sie po ulicach. Przykry widok, serce się łamie widząc taką ilość psów bez domów. Podobno łodzią wyrzucają psy na ulicę, one sie mnożą i już nią wiadomo, co zrobić. Miasto nie może, albo nie chce sobie z tym poradzić. Raz na jakiś czas pojawiają się jakieś inicjatywy, ale to za mało.
Spacer zakończyliśmy w barze z super graffiti i pisco sour.
Popołudniu spotkałyśmy się ze znajomymi Sary i poszliśmy razem do "La Sebastiana", czyli domu Nerudy w Valparaiso.
O znalezienie domu w Valparaiso poprosił Neruda swe znajome w 1959 roku, prosząc, by dom "nie był ani za wysoko, ani za nisko, powinien być oddalony, ale nie za bardzo, sąsiedzi najlepiej niewidoczni tak, by ich nie było ani widać, ani słychać, (...), oryginalny, ale nie niezręczny, (...), ani za duży, ani za mały". Nie wiadomo jak, ale taki właśnie idealny dom udało się znaleźć. Opuszczony przez lata (właściciel i konstruktor, Don Sebastian Collado zmarł w 1949 roku) dom okazał się idealny, ale za duży dla poety (5 pięter), więc kupił go na spółkę ze znajomą rzeźbiarką, Marie Martner, i jej mężem doktorem Francisco Velasco. Neruda zajął dwa najwyższe poeta z niesamowitym widokiem na miasto i morze. Zamieszkany we wrażeniu 1961 roku przez Pablo i Matildę dom, dostał przydomek "La Sebastiana", na cześć pierwszego właściciela.
Legenda głosi, że Neruda zabierał swych znajomych na najwyższy taras, twierdząc, że w pewnym momencie na dachu jednego z okolicznych domów, pojawia się opalającą się nago kobieta. Nikt nigdy nikogo tam nie zobaczył, choć znajomi potrafili siedzieć tak godzinami.. Może tajemnicza nieznajoma pokazywała się jedynie poecie...? Neruda uwielbiał spędzać tu Sylwestra, bo z dachu domów rozciąga się idealny widok na słynny pokaz fajerwerków na plaży w Viña del Mar.
La Sebastiana został zniszczona po zamachu stanu i zmianie władzy. Dzięki Telefonica Espana i jej funduszom dom został odrestaurowany, a część należąca do małżeństwa Valesco Martner wykupiona. W grudniu 1991 roku otwarto muzeum.
Potem poszliśmy ze znajomymi Sary do baru, gdzie Beverly opowiedziała swą opowieść (tu w skrócie): podróż swą mieli zacząć w Azji, skąd bardzo chcieli jechać do Australii, na ślub najlepszej przyjaciółki Beverly. Zjechać miała się też rodzina Beverly, więc postanowili zostać na Boże Narodzenie i Nowy Rok całą rodziną (a potem jechać do Ameryki Południowej). Na parę miesięcy przed wyprawą Beverly zaczęła mieć kaszel. Chodziła po lekarzach, ale powiedzieli jej, że to lekka astma, że w Londynie jest bardzo duze zanieczyszczenie i to stąd. A dziewczyna poza tym bardzo zdrowa, biega etc. i oprócz kaszlu nic jej nie było. Na dwa tygodnie pod wyprawą stwierdziła, że to przyciśnie i poszła znów do lekarza, który pod niechcenia dał jej skierowanie na rentgen ("no jak pani tak bardzo zależy, to dla pani świętego spokoju..."), z którego wyszło, że... ma gruźlicę! Kto współcześnie choruje na gruźlicę?! Oczywiście zaraz wyłączył się cały Health Department, bo to choroba zagrażająca wszystkim. A wcześnIej zdążyli już wynająć swoje mieszkanie, do którego za parę dni mieli wprowadzać się znajomi. Musieli wszystko odkręcać, badania całej rodziny (wszyscy zdrowi), przesuwanie biletów, bo nie dostała pozwolenia na opuszczenie kraju, leczenie (9 antybiotyków dziennie na początek, leki przez pół roku). W końcu mogli wylecieć, bo już nie zarażała, ale wtedy okazało się, że Australia ma najbardziej zaostrzone przepisy na świecie, jeśli chodzi o gruźlicę (drugie pytanie w formularzu emigracyjnym, zaraz po "czy wwozisz narkotyki" brzmi "czy jesteś chory na gruźlicę"). Nie chcieli kłamać, bo bali sie deportacji etc., więc próbowali droga oficjalną (list od lekarza w Anglii, ze jest leczona, nie zaraża etc.), do ostatniej chwili nie było wiadome, ale jak wylądowali w Sydney, to okazalo sie, że ... jej nie wypuszczą. On poszedł spotkać się z jej przyjaciółmi i rodzina (którzy byli dosłownie po drugiej stronie szyby na lotnisku), a ona pojechała do Nowej Zelandii, dokad dołączyła jej mama. A stamtąd ruszyli do Ameryki Południowej. Biedna! Ale jakie są szansę zachorowania współcześnie na gruźlicę?
Po powrocie do mieszkania fiesty ciąg dalszy, bo jeszcze dwie osoby couchsurfingujące (ta panna chyba trochę robi na nich biznes...). Potem poszliśmy do baru obok i nawet trochę potańczyliśmy, wow! To chyba drugi raz na tej wyprawie. A w barze sprobowalam od Veroniki (bo ona pije namietnie) słynnej chilenskej michelady, czyli piao z cytryną i... solą! Nie, nie podoba mi sie.
- comments