Profile
Blog
Photos
Videos
Dzień 99 23/01/2014
Udało mi się wstać biegać. Jestem z siebie dumna, tylko, że cholera nie za bardzo jest gdzie tu biegać. Najpierw biegłam wzdłuż głównej wylotowej ulicy, ale nie chciałam, więc wbiegłam w osiedle domków, ale a to co chwila zamknięta uliczka i musiałam zawracać, a to pod mostem też zamknięte, a to szczekające psy (uwielbiam psy, ale bardzo się ich boję, jak biegam, bo nigdy nie wiem, jak się zachowają). Więc bardziej się miotałam, niż biegałam i trochę niedosyt. Ale potem spytałam Pedro i powiedział, że tu się biega wzdłuż tej głównej drugi, albo trzeba wyjechać samochodem poza miasto. Szkoda.
Za to dzień dziś super. Poszłyśmy na śniadanie do bardzo fajnej kawiarni tuż nad wodą, obok mostu i słynnych palafitos, czyli kolorowych domów zbudowanych na palach na wodzie. Z nich słynie Castro (i cale Chiloe) i rzeczywiście są super. Po śniadaniu wyszło wreszcie słońce i poszłyśmy na spacer wzdłuż wody i pod górę na punkt widokowy (mirador), skąd rozciąga się niesamowity widok na most Gamboa i kolorowe palafitos. Pięknie, szkoda, że na zdjęciach nie wychodzi tak ładne. Na każdym kroku sprawdza się moja teoria, że zdjęcia kłamią, bo to, co widzimy, jest rzeczywistości dużo piękniejsze od tego, co potem wychodzi nawet na najlepszym zdjęciu (nie przeszkodziło mi to oczywiście zrobić tysięcy zdjęć :))
Wracajac do kolorów to jest to dość kontrowersyjna sprawa w Castro. Domy na wodzie są kolorowe, głównie niebieskie, czerwone, zielone, żółte i wygląda to super, szczególnie w słońcu. To samo z uroczymi, kolorowymi domkami na wzgórzu przy porcie, przypominającymi Valparaiso. Ale chyba trochę się zepędzili z tymi kolorami przemalowując ok. rok temu katedrę (która znajduje się na głównym placu) na kolor... wściekły jaskrawożółty, niczym limonka, z fioletowymi wykończeniami (wieżyczki i części na dole). No, trzeba przyznać, że wygląda to dość strasznie i nikomu się nie podoba (a nie, Sarze się podobało, ale Pedro stwierdził, że jest chyba jedyna :)). Nie wiem jaki architekt, planista czy burmistrz to przyklepał. Od razu pomyślałam sobie o Łukaszu i Adamie, na pewno by im się spodobało :)
Natomiast kościół w środku piękny, cały z drewna. Należy do Ruta de las Iglesias. Na całej wyspę znajduje się bardzo dużo kościołów z XVIII-XIX wieku. Właściwie do jakiegokolwiek miasteczka czy wioski się nie pojedzie, to na pewno będzie tam stary, zabytkowy kościół. Większość (14) znajduje się też na liście Unesco.
Ten z Castro jest (a właściwie był) oryginalnie z 1567 roku, ale od tamtej pory został dość mocno doświadczony (musiałam to spisać, bo to przesada): w 1600 r. został spalony przez korsarza Baltazara Cordes; odbudowany kilka lat później został ponownie spalony w 1643 r. przez angielskiego korsarza Hendrica Brouwer; odbudowany w 1657 r. i wybrany na katedrę na początku XVIII w... został znów zniszczony w 1772 r., a w 1817 r. i w 1902 r. ucierpiał w pożarze. Masakra! Ten, który oglądamy, jest z 1912 r.
Potem pojechałyśmy na wyspę (wysepkę) Quinchao. Najpierw micro do Dalcahué, a stamtąd promem na wyspę, do miasteczka Achao. Niewielkie tak, jak wszystko tutaj. No i znów piękny, stary, drewniany kościółek (tym razem bez zbędnych kolorów!). Znajduje się on na liście Unesco i jest najstarszym kościołem na Chiloé (oryginalny, z 1740 r.). Cały z drewna został zbudowany bez użycia gwoździ, jak wszystkie na wyspie. To tzw. Escuela Chilota de Arquitectura en Madera.
W myśl zasady, że na Chiloé jeśli nie pada, to przynajmniej mży, albo zaraz padać zacznie, złapał nas deszcz. Cały dzień trochę padało i nagle przestawało, i wychodziło słońce. Jakoś udało nam się jednak nie zmoknąć jak kury. Poszłyśmy w stronę portu (muelle), by pokontemplować wodę i powdychać zapach ryb. Miłe, nadmorskie miasteczko, ale chyba bym zwariowała, jakbym tu miała mieszkać.
Wsiadłyśmy w micro i wróciłyśmy do Curaco de Veléz (jeszcze mniejsze niż Achao!), gdzie zrobiłyśmy standardową rutę: stary kościół na głównym placu, na placu również jest pochowany bohater wojny o Pacyfik (Galvarino Riveres), wybrzeże i zjadłyśmy empanadę (niech oni lepiej zostawią robienie empanad Argentyńczykom a pisco Peruwiańczykom, mowilam tyo juz, prawda?). Nie odważyłyśmy się jednak zjeść milcao, to rodzaj empanady z chicherones w środku, czyli smażonym kawałku tłuszczu ze świni. Nie wiem, jak to robią, ani jak smakuje, ale chyba nie chcę wiedzieć. W Curaco oprócz deszczu spadł też niewielki grad. Padał dość intensywnie, ale krótko i zaraz wyszło słońce. Co to za pogoda! I to w środku lata!
Stamtąd wróciłyśmy promem na główną wyspę Chiloé do nadmorskiego miasteczka Dalcahué (które wydało mi się metropolią :)) Nazwa pochodzi od "dalca", czyli łodzi budowanych przez pierwszych mieszkańców wyspy. Dalcahué jest punktem łączącym wyspę Chiloé z Quinchao. Port rzeczywiście fajny ( choć trzeba by chyba rzec portek :)), na nim feria de artesanal i niewielkie lokalne muzeum. Poszłyśmy jeść niczym lokalni mieszkańcy do znajdującej się w porcie La Cocineria Dalcahué. Budynek trochę jak targ (mercado) w miastach, ale tutaj jedynie jedzenie - w dużym pomieszczeniu kilkanaście stoisk, jedzenie wszędzie podobne i dość średnie nam się trafiło. Za to widok na wodę świetny i trochę wrażenie, jakby się było na łódce.
Wróciłyśmy do Castro, usiadłyśmy na kawę, dołączył do nas Pedro i razem pojechaliśmy na krótką wycieczkę (sam zaproponował wczoraj, że pokaże nam okolice, złoty człowiek!).
Pojechaliśmy do Chonchi (zatrzymując się jeszcze po drodze na pięknym punkcie widokowym na ocean i wyspę), gdzie znajduje się kolejny drewniany kościółek Unesco. Ten z kolei jest żółty z niebieską wieżą. Nie wiem, o co chodzi z tymi kolorami. Wszystkie kościoły tutaj mają wysoką wieżę i często zbudowane są na wzniesieniach. To dlatego, że kiedyś pełniły funkcję latarni morskich i miały być widoczne z morza już z daleka, by wskazać drogę na ląd. Nie wiem, czy te jaskrawe kolory to kontynuacja tej tradycji :)
Potem pojechaliśmy nad niewielkie, ale urocze jezioro Huillinco. Jeszcze do tego prawie zachód słońca (o 21:30, późno!). A jezioro podobno jest bardzo ciepłe i według Pedro dobrze się kąpać o 4-5 rano (kiedyś tu imprezowali na campingu niedaleko :)). Bardzo miło, tylko zaczęło się już robić zimno.
Zakupiliśmy empanady neapolitanas i tortas de papa (trochę jak placki ziemniaczane z cebula i szynką w środku) na kolację i wróciliśmy do domu.
Z Pedro rozmowa klei się tak, jakbyśmy się znali od lat. No i sporo się o nim dowiedziałyśmy, np. to że tańczył flamenco przez siedem lat i był mistrzem kraju amatorów!!
Ale wstrząsnęła mną jego historia dotycząca studiów: po czterech latach psychologii, nie wiedzieć czemu, postanowił zmienić kierunek i zaczął cos tam innego. Jak był na czwartym roku, to okazało się, że uniwerek zrobił wiele przekrętów z pieniędzmi studentów (w Chile studia są płatne i to niemało) i zarobił nielegalnie kupę kasy, więc zrobili dochodzenie i odebrali uniwerkowi akredytację. Oznaczało to, że studenci zostali z niczym, bo żaden uniwerek ich po tym nie chciał przyjąć. A że Pedro zmienił kierunek, to właściwie osiem lat studiów na nic. Tak, jakby nigdy nie studiował... Chciałby wrócić na uniwerek (oczywiście na psychologię...), ale wiadomo, kasa i zaczynanie wszystkiego od zera. Więc od tamtej pory pracuje w eksporcie owoców morza. Biedny! A swoją drogą to szczyt, że ministerstwo nic w tej sprawie nie zrobiło. I tak ucierpieli studenci, którzy najmniej zawinili.
A poza tym to nauczyłam się trochę chileńskich słówek (jak oni mówią!) i stwierdziłam, że Chile jest super fajne!
- comments