Profile
Blog
Photos
Videos
Dzień 129 22/02/2014
Jakaś krótka noc, nie mogłam spać, potem gorąco i niewygodne łóżko (może ja jestem księżniczką i ktoś tam ziarnko mi podrzucił?). Wstałyśmy po 7 i po szybkim śniadaniu pojechałyśmy autobusem (około pół godziny) do parku Iguazú, gdzie znajdują się słynne na cały świat wodospady.
Początek dość rozczarowujący, niby park narodowy, ale czujemy się jak w parku rozrywki. Bardzo turystycznie, dużo ludzi, wybetonowane ścieżki (spodziewałam się naturalnych, może za bardzo oczekiwałam Torrrs del Paine?).
Najpierw zrobiłyśmy Circuito Superior, tj. niedługą trasę, która prowadzi nad wodospadami. Bardzo pięknie, trochę jak w innym świecie, choć muszę przyznać, że pomyślałam w tym momencie, że nie robi to na mnie takiego wrażenia, że zapiera mi dech (choć piękne było, to prawda) i zastanawiałam się czy tu przez ten rozczarowujący park, nadmiar turystów czy niewyspanie. A i gorąco już od rana.
Potem przeniosłyśmy się na ścieżkę na dole (Circuito Inferior), tzn. tę część parku, gdzie wodospady ogląda się od dołu (tak naprawę, to zatrzymuje się mniej więcej w ich połowie), co oznacza również, że raz na jakiś czas odpryskująca z nich woda ochlapuje wszystkich (trochę jak mżawka). Fajne.
Miałyśmy z dołu przepłynąć łódką na znajdującą się naprzeciw wyspę San Martin, ale poziom wody się mocno podniósł i z powodów bezpieczeństwa zamknięto przejazd.
Zastanawiałyśmy się, czy nie popłynąć pontonem rzeką, ale wydawało mi się to strasznie nudne (choć najtańsze) i w końcu zdecydowałyśmy się na szaloną wyprawę wprost w wodospady. Krótko (ok 15 minut), najpierw w dalszej odległości i można było robić zdjęcia, a potem kazali nam schować wszystko do specjalnych wodoszczelnych toreb, które nam dali (takich, jak na spływ), i poplynelismy wprost w sam środek wodospadów (trzech). Dobrze, że miałyśmy na sobie jedynie stroje kąpielowe i okulary przeciwsłoneczne, bo woda dawała tak, że można się było zaksztusić i wyszliśmy z tej łódki całkowicie mokre. Właściwie to można by rzec, że wycieczka głupia i bezsensowna (szczególnie, że dość droga, jak na 15 minut spędzone w łódce), ale bardzo dobrze się bawiłam i znów miałam te myśli, że nie wierzę, że naprawdę tu jestem i że drogo, drogo, ale jak często w życiu masz możliwość wpłynąć w sam środek słynnych wodospadów Iguazú? Raz, jak dobrze pójdzie. No to właśnie dlatego:)
Potem (po średniawych empanadach) wskoczyłyśmy w parkowy malutki pociąg, który w kilkanaście minut zawiózł nas na górę parku (nawet początkowo chciałam iść, ale okazało się, że szlak prowadzi wzdłuż torów, więc widoki te same, no i te szlaki tu jakieś rozczarowujące), skąd po kolejnych kilku minutach marszu znalazłyśmy się tuż przy słynnym, największym wodospadzie La Garganta del Diablo (Gardło Diabła). Mówiłam wcześniej, że nie zaparło mi tchu? No to tu zaparło i odebrało na dłuższą chwilę. Coś niesamowitego! Ogromny wodospad, właściwie to kilkanaście wodospadów obok siebie, które wpadają na siebie, łącza się, walczą że sobą z taką siłą, że woda pieni się i paruje (przez co zdjęcia są zamglone i kompletnie nie oddają magii tego miejsca), ochlapując wszystko i wszystkich dookoła, a cały spektakl odbywa się w niesamowicie silnym, złotym i palącym (np. ramiona...) słońcu i pojawiającej się raz na jakiś czas tęczy (w końcu ta tryskająca woda, jest jak deszcz, a słońce naprawdę silne). Absolutnie niesamowite wrażenie, najpierw zrobiłam setki zdjęć, a potem stałam i patrzyłam, słońce paliło, woda zalała mnie już prawie całkowicie, a ja nie mogłam się stamtąd ruszyć. Coś pięknego, znów coś wielkiego, mistycznego.
Wracając po mostach nad rzeką, usiadłyśmy na chwilę na ławce, bo gorąco i zmęczenie, podniosłam się, poczułam, że mam coś wewnątrz sandała, chciałam wytrząsnąć i... już było za późno. Ból przeszył i sparaliżował ciało, myślałam, że zemdleję. Latała tam masa małych owadów, przypominających osy (ale dużo mniejsze) i właśnie jedna z nich wyleciała mi do buta i, pewnie tuż przed śmiercią przez zgniecenie, ktora jej zapewnilam, zdążyła mnie użądlić. Ból straszliwy, jak to w tym przypadku bywa, ale również szybko mi ten pierwszy szok przeszedł i już myślałam, że będzie ok, zaczęło mi to puchnąć i czerwienieć, ale ból ustąpił, więc się nie przejęłam. Nawet myślałam, żeby zajść tam do punktu pierwszej pomocy, ale nie po drodze i już naprawdę było lepiej. Po powrocie do miasta opuchlizna zaczęła się zwiększać, właściwie nie mogłam już chodzić i ból (nawet mogą siostra stwierdziła smsowo, że to może mucha tse, tse. Haha, pozdrawiam ją tu - siostrę, nie muchę), poszłam do apteki i stwierdzili reakcję alergiczną (spray po ukąszeniu i tabletki przeciw alergii). No cóż, mam nadzieję, że jutro będzie lepiej.
Nie zbaczając na stopę do amputacji (i głupie żarty, że właściwe, to jestem już szczęśliwa i spełniona, bo wszystko, co najbardziej chciałam w życiu, to zobaczyłam, więc jakby co, to ok...), poszłyśmy uczcić ostatni wieczór w Argentynie kolacją: argentyńskie wino i mięso (lomo), bardzo dobre, ale za dużo jedzenia!
Jutro jedziemy do Brazylii, zwiedzamy drugą (brazylijską) stronę parku i wodospadów (jutro leci tam też Laura, oczywiście! ciekawe, czy się zobaczymy :)), a w poniedziałek już Rio de Janeiro, ale o tym później. Trzymać kciuki za stopę mą! Przyda się jeszcze do biegania.
- comments