Profile
Blog
Photos
Videos
Wczoraj, przy jaskiniach, spotkałam Polaków. Dziewczyna i dwóch gości. Okazało się że tak jak ja, wybierają się do Luang Prabang nocnym autobusem. Powiedzieli w którym punkcie kupili bilety, i umówiliśmy się na wspólną podróż.
Późnym popołudniem poszłam klepnąć bilet. Na tablicy były wyszczególnione rożne rodzaje przejazdów: VIP bus, mini van, sleeper bus. Pamiętałam że Polusy mówiły o autokarze, nie busiorze, ale nie zarejestrowałam o której wyjeżdżają. Były trzy opcje: 21:30, 22:00 i 23:00. Ustaliliśmy z gościem który rezerwował mi przejazd, że wpłacę zaliczkę, a w międzyczasie dowiem się jaki jest adres hostelu, żeby kierowca wiedział skąd mnie odebrać, a on sprawdzi który kurs klepnęła trójka Polaków. Spotkamy się ponownie za parę godzin i wybierzemy odpowiednią opcję.
Na całe szczęście dogadywałam się z Australijczykiem, który chwilowo zastępował znajomego lokalesa. Laosi zwykle posługują się baaaaardzo podstawowym angielskim, a moj laoski jest na poziomie 'dzień dobry' / 'dziękuję'.
Wróciłam do hostelu, wzięłam wizytówkę, przeczekałam oberwanie chmury - takie z przytupem, z błyskawicami i piorunami; miałam przedsmak azjatyckiej pory deszczowej - i tak jak obiecałam, wróciłam po bilet.
Wszystko pięknie, ładnie. Jest adres hostelu, jest informacja o Polakach, mam bilet i ustalamy że wyjeżdżam między 22:30 a 23:00.
Iiiiiii teraz zaczyna się przygoda :)
O 22:45 podjeżdża gość pick-up'em, sprawdza bilet i zawozi mnie na coś w rodzaju lokalnego PKSu. Pokazuje autokar, ładują mój plecak do luku bagażowego, wchodzę do środka, a tam normalne siedzenia, z porozkładanymi nań śpiącymi Azjatami... ani jednego Polusa. Zatem schodzę do kierowcy pick-up'a i mówię że coś tu nie gra! To nie może być mój autokar, bo zapłaciłam za 'sleeper bus', a poza tym nie ma w nim moich znajomych! Na co dostaję radosną odpowiedź, mocno łamaną angielszczyzną, że w sypialnym nie było już miejsc i mam jechać właśnie tym... :D
Chwila awantury, kierowca autokaru na mnie trąbi, bo chce już odjeżdżać, kierowca samochodu popycha mnie żebym wsiadła, bo chce już odjeżdżać, a ja dokładnie w tym momencie tracę cierpliwość, podnoszę brew, gestami wysyłam jakiegoś gościa po mój plecak z luku, wsiadam z powrotem do pick-up'a i każę się zawieźć we właściwe miejsce...
Podpowiadam kierowcy żeby zadzwonił do swojego szefa. Nie mam pojęcia z kim rozmawiał, ale odłożył telefon i podwiózł mnie kilkaset metrów dalej. Zatrzymuje się przy tej samej głównej drodze, przy jakiejś budce, i tłumaczy, że mam sobie tutaj usiąść przy stoliku, zjeść, a za 20 minut przyjedzie mój autokar :D :D :D Kurwa, rozbawił mnie prawie do łez!
Uchyliłam drzwi, bo w pick-up'ie klimy niet, i grzecznie stwierdziłam "w takim razie czekamy" :)
Już się nauczyłam, że laoscy kierowcy taksówek i tuk-tuków nie znają topografii miasta. Gubią się i miotają po okolicy, nawet gdy się im pokaże konkretny punkt na mapie. W końcu tracą cierpliwość, wskazują palcem jakieś miejsce, oznajmiając "to tu, proszę wypierdalać z mojej karocy". Wtedy działa szeroki uśmiech i stare polskie "chyba pan ochujałeś, szukamy dalej, póki nie zobaczę tabliczki z nazwą miejsca, do którego chcę dotrzeć". - Działa!
No. Gdyby koledzy po fachu mojego obecnego kierowcy nie zaserwowali mi wcześniej tego typu doświadczeń, pewnie grzecznie wysiadłabym z samochodu gdzieś na zadupiu, przed północą, czekając do usranej śmierci na mój zaklepany wygodny autokar... :D
Pan gdzieś dzwoni, po czym pisze mi na telefonie cyferki - tłumaczy że autobus będzie za pół godziny. - No dobrze (stwierdzam), to czekamy dalej :) Po pół godziny okazało się że będzie za kolejne 15 minut... Już zaczęłam żartować, że jeśli zaraz nie zjawi się mój dyliżans, pan będzie musiał mnie zawieźć do Luang Prabang. Raptem 7h jazdy samochodem :) On na to: płacisz za paliwo? W odpowiedzi dostał mój bilet na 'sleeper bus' :)
Nie wiem jak i skąd, ale odkryłam w sobie głębokie złoża optymizmu i cierpliwości. Za to powoli opuszczała nadzieja na nocną podróż na północ Laosu... Ale nadal nie wysiadam z samochodu, bo lepiej tam spędzić noc niż gdzieś przy drodze na zadupiu, prawda? :P
Ale!!! Ale!!! W końcu pojawia się autokar!!! I to sypialny! Moich Polusów nie ma, leżanki dla mnie też nie, ale jedzie do Luang Prabang, a między pryczami, na przejściach, są materace.
- Chuj! - pomyślałam, a myślę raczej zwięźle - kto wybrzydza, ten nie... jedzie na północ Laosu :P Niech będzie co jest!
Jest ciasno, potwornie zimno (prośby do kierowcy o przykręcenie szalonej mroźnej wichury nigdy nie działają) i bardzo niewygodnie, ale przynajmniej jedziemy we właściwym kierunku ;)
Przygodaaaaaa!!! :D
Kolejna noc w plecy, ale ważne że jestem w Luang Prabang. Coraz bardziej przypominam z wyglądu lokalesów... Odróżnia mnie od nich gąszcz loków :P (chcę myśleć że to, co w tej chwili mam na głowie, jest postrzegane przez innych właśnie w ten sposób), oraz gile, sięgające cycków (tzn dotąd by sięgały, gdybym cycki założyła) :)
Mam jakieś 4-5km do wybranego w przewodniku hostelu. Wysiadam z autobusu i od razu jestem atakowana przez taksówkarzy i tuk-tukowców, którzy nieświadomie ryzykują życiem, namawiając mnie na przejażdżkę... Mam ochotę odgryźć im wszystkim głowy, ale grzecznie odmawiam (w myślach dodając do tego kilka epitetów), i zapierdalam na piechotę do celu...
- comments