Profile
Blog
Photos
Videos
Na szczęście jakiś bezsenny taksówkarz zawiózł nas po jakichś strasznych bezdrożach do hotelu (plagą Gao jest odpływ turystów przestraszonych doniesieniami o niedawnych porwaniach w regionie i hotele masowo upadają, więc dopiero trzeci adres z przewodnika okazał się czynny).
Kolejny dzień spędziliśmy na zasłużonym opieprzaniu się i na opędzaniu się od naprawdę zawziętych (brak innych turystów w mieście!) dzieciaków, samozwańczych przewodników itp. Miasto wygląda chyba najlepiej ze wszystkich malijskich miejscowości, gdzieniegdzie zdarzały się nawet piętrowe budynki i jakieś kolonialne pozostałości, a poza tym Gao ma chyba najwięcej latarni na km2 w tym kraju. Nadal jesteśmy jednak w Afryce, o czym przypomina umiejscowione w środku miasta pokaźne obozowisko nomadów złożone z dziesiątek brudnawych jurt.
Zamówiliśmy też obiad na następny dzień – miejscową specjalność zwaną wigila i zachwalaną w przewodniku jako „suszone na słońcu pierożki podawane z aromatycznym mięsnym sosem z przyprawami". Tak, to nie pomyłka. Poza Bamako, Ségou i Mopti/Sévaré praktycznie wszystkie potrawy bardziej wymyślne niż kuskus (który na szczęście jest doskonały) trzeba zamawiać z rana na wieczór lub nawet poprzedniego dnia.
Wieczorne godziny spędziliśmy natomiast w porcie negocjując cenę wycieczki pirogą na następny dzień. W planach mieliśmy bowiem odwiedzenie grupki hipopotamów stacjonujących gdzieś w dole rzeki. Negocjacje okazały się trudne, bo kapitanów było wielu, ale tylko jeden zaproponował nam, że jeśli hipków nie zobaczymy (duże prawdopodobieństwo), zapłacimy za całodniową wycieczkę tylko 20% zaliczkę. Przejażdżka była miła, ale z hipkami wyszło najgorzej, jak się dało. Na samym początku dwa z nich wyściubiły tylko czubki głowy z wody i to z dala od nas. Zrobiliśmy im kilka fotek, które równie dobrze mogą obrazować głowę hipopotama, jak i pęknięty kalosz. A więc hipków jakby nie było, ale kasę musieliśmy zapłacić. Na szczęście po drodze minęliśmy kilka malowniczych wiosek rybackich i obozowisk nomadów, co trochę osłodziło nam żal. W powrotnej drodze odwiedziliśmy jeszcze słusznych rozmiarów kupę piachu zwaną Różową Wydmą, na której mieliśmy wyczekiwać zachodu słońca. Niestety niebo było niespodziewanie zachmurzone, więc wróciliśmy do łodzi na długo przed zmierzchem, tylko po to, aby, już przybijając do miast, w ostatnich minutach przed zmrokiem, zobaczyć radośnie wychylając się zza chmur słoneczko. Ech, trzeba było zaufać afrykańskim zachodom słońca... No ciut zmarnowany dzień i kasa, ale zawsze nauczka.
Ostatni dzionek w Gao był równie leniwy... Zwiedziliśmy jedyne dwie atrakcje miasta: Muzeum Sahelu (Sahel to równikowy, półpustynny rejon subsaharyjski oddzielający zieloną Afrykę zwrotnikową od Sahary) i grobowiec wielkiego władcy lokalnego imperium Songhai - Askii Mohammeda. Muzeum było ciekawe, choć malutkie i bardzo prowizoryczne (i mocno niedofinansowane – wyjaśnienia spisane długopisem na kartkach!), a grobowiec okazał się kolejnym przykładem architektury błotnej Sahelu, z tą różnicą, że mogliśmy wejść na jego szczyt (10 m) i podziwiać „panoramę“ miasta. Ponieważ jednak grobowiec jest jednocześnie meczetem, musieliśmy przy wejściu zdjąć buty, dzięki czemu nasze stopy nie czuły się zbyt dobrze na rozgrzanych słońcem glinianych stopniach budowli i zwiedzanie było nad wyraz krótkie.
Nasz autobus z powrotem na zachód kraju miał wyjechać o 14.00, więc już o 13.00 kazano nam przyjść po bilety (pojęcia nie mam po co). Autobus koniec końców wyjechał o 15.45, co i tak było niezłym wynikiem. Szacowałem, że 400-km trasę do Douentza w Kraju Dogonów pokonamy w jakieś 7h (główna asfaltowa szosa w kraju!) i wszystko było na dobrej drodze, ale nagle bez wyjaśnień i bez przyczyny godzinę drogi od celu autobus stanowczo się zatrzymał i stał tak jakieś 1,5h. Nie było awarii, tyle wiem, ale czemu staliśmy, nikt mi nie wyjaśnił. Koniec końców, po prawie 11h siedzenia na przepoconych siedzeniach w towarzystwie podróżnych siedzących i stojących oraz pogodnego stadka kóz umieszczonych z tyłu pojazdu, dotarliśmy z lekka umęczeni na miejsce. Spaaać...
- comments