Profile
Blog
Photos
Videos
Lot przez Maroko nie był tragiczny, ani nawet zły. Był po prostu męczący. Po pospiesznej nocnej przesiadce w Casablance znaleźliśmy się o 3.00 w nocy na lotnisku Sénou w Bamako. Terminal komfortem i wyglądem przypominał gdański dworzec PKS, ale kolejka do imigracji była relatywnie krótka (0,5h) i już wkrótce całowaliśmy afrykańską ziemię-matkę (no, niedosłownie – bakterie!). Tuż przy wyjściu, w samym środku parnej nocy otoczyły nas chmary... nie, nie komarów. Taksówkarzy. Po 20 minutach byliśmy już w przytulnie urządzonym hotelu, a po krótkim targu (na długi nie mieliśmy sił) usnęliśmy snem oszczędnych sprawiedliwych.
Muszę tu wtrącić, że dwa lata w Ameryce Południowej nie przygotują was na jedno z najbiedniejszych państw świata. Zwłaszcza jeśli czas ten spędziliście w wygodnych hotelach i na zorganizowanych wycieczkach. Nam zdarzało się czasem wdepnąć w mniej przytulne rejony. Ale Bamako i tak było szokiem.
Klimatyzowany poranek przyniósł nam pod kosmitierę woń świeżego szamba. Zmieniliśmy czym prędzej hotel, lecz zapach tak się do nas przywiązał, że pobiegł za nami, wesoło merdając ogonkiem. Krótka inspekcja okolic ujawniła przyczynę. Całe miasto pocięte jest siecią otwartych kanałów ściekowych, w których nieczystości radośnie prażą się w słońcu, pozując turystom do zdjęć za zupełną darmochę. Wędrówka w upale piaszczystymi ulicami (sezon suchy – zero deszczu – i podobno także chłodny, ale nawet te 30C po Belgii wymagało przyzwyczajenia), wśród tego nęcącego bukietu i w otoczeniu pędzących oszalale we wszystkich kierunkach samochodów, autobusów i motocyklistów (zdaje się, że jedynym przepisem jest tu: zgnębić pieszego!) to jedna z wyrafinowanych afrykańskich przyjemności. Hotel sąsiadował z wielkim targowiskiem (sklepów, jakie znamy, w Bamako jest niewiele, większość rzeczy kupujesz na straganach), na którym właściciele setek rachitycznych drewnianych straganików hałaśliwie walczyli o klienta. Emocje kupujących wydawały się najbardziej wzbudzać opony, orzeszki oraz żywe (a jakże), choć lekko spętane, kury. Przy odrobinie wysiłku udało się nam jednak kupić też baterie, banany, pastę i szczoteczkę do zębów (czego to człowiek nie zapomni..) i całkiem niezłą bagietkę. Wszystko z wyjątkiem pasty kosztowało po 400 franków. Może powinni wprowadzić monety o tym nominale?
Jedynym piętrowym budynkiem w obrębie kilkunastu kwartałów był konsulat Beninu, który też wyglądał jak lekko nadpalony sklep z narzędziami. No i dumnie piętrzący się na horyzoncie, niewątpliwie dewizowy, hotel Libya. Po jakichś dwóch godzinach tego słodkiego bałaganu, uprzejmie opędzając się od dzieci, żądnych prezentów od bogatych toubabów (białasów), dobrnęliśmy do, zresztą taksówkarze podobno również) naszej pierwszej atrakcji (orientacja w terenie nie jest łatwa, bo ulice nie mają nazw, a policja nic nie wie) – Muzeum Narodowego – które okazało się sporym rozczarowaniem, poza niezłą kolekcją zdjęć z różnych państw Afryki, ale za to miało cień i wodę sodową. Obcowanie ze sztuką od strony muzealnej kawiarenki przeciągnęło się aż do zmroku, kiedy to ostrożnie wyściubiliśmy nos za bramę... Dobra nasza – smród pozostał, ale upał znikł. Po drodze jeszcze wizyta w restauracji miejscowej szkoły gastronomicznej (ok). Do hotelu trafiliśmy cudem, bo latarnia jest w Bamako luksusem. Mimo całkowitej ciemności nadal nie czuliśmy się zagrożeni, co warto odnotować.
- comments