Profile
Blog
Photos
Videos
Kolejny dzień przyniósł nam pierwszą podróż. Niestety, zmęczeni, wygrzebaliśmy się z łóżek ciut za późno i na autobus przyszło nam długo czekać. Nasz środek transportu „monsieur, już zaraz wyjeżdża“(ł) przez jakieś 2,5h. Ponadto zagapiliśmy się przy wsiadaniu i dostaliśmy ostatnie miejsca, z tyłu nad samym silnikiem. Po 4h godzinach tej miłej jazdy w autobusie pamiętającym - oczywiście - czasy Lumumby, wyschnięci jak wiórki kokosowe, dotarliśmy do odległego o 220 km Ségou (całkiem szybko!). Po Bamako nie miałem większych oczekiwań co do lokalnej architektury i miałem rację (miasta wyglądają tu jak najbiedniejsza boliwijska prowincja po przejściu huraganu), ale przynajmniej miejscowość jest piękne położona nad Nigrem, a woda – jak się okazało rano – ma kolor pięknobłękitny, a nie, jak często w Amazonii, gównianobury. Hotel. Potem miła kolacja w turystycznej knajpce, w której utalentowana miejscowa wersja Nocnej Zmiany Bluesa umilała nam kotleta (okonia) przy pomocy dwóch kora i jednego djembé, mały wieczorny spacer i zalegliśmy w łóżku jak śmieci na ulicach Bamako. Pamiętam jeszcze nieśmiałe wystrzały petard w okolicy, gdy na zegarze powoli wybijała 12.00, a ja zasypiałem, nie doczekawszy nawet świadomie Sylwestra.
Kolejny dzień, kolejna ewolucja. Nasze pierwsze zwiedzanie. Rozklekotaną taksówką wybraliśmy się do rozklekotanego Ségou-Koro, czyli osady, od której zaczęło się kilkaset lat temu Ségou. Znów popełniliśmy ten sam błąd co w Bamako i zwiedzanie rozpoczęliśmy w południe, czasie największego upału, ale na szczęście nie było tak źle. Młody przewodnik oprowadził nas po osadzie, pokazując wszystkie cztery (!) meczety i pałac królewski (Ségou-Koro to dawna stolica Bambara). Rozrywani na sto kawałków przez lokalne brzdące ciekawe naszych imion (Jak się nazywasz, madame – taki tekst też zdarzyło mi się usłyszeć), a następnie żądne prezentów, dotarliśmy do końca wizyty. Co interesujące, w wiosce osobną dzielnicę mają przedstawiciele ludu Bambara, a osobną – Bozo. Wszyscy żyją tam ponoć w zgodzie i spokoju. Mali wydaje się zresztą doskonałym przykładem integracji społecznej – współistnieje tu wiele grup etnicznych (Dogoni, Fula, Bozo, Bambara, Tuaregowie, Bobo) i religii (islam, katolicyzm, protestantyzm, animizm) oraz jeszcze więcej języków i dialektów, a jakoś wszyscy nie biorą się tu za łby, choć bieda aż piszczy. Dobra nauczka dla Bałkanów?
Po programie kulturalnym złapaliśmy popołudniowy transport do Sévaré. To miasto jest ważnym węzłem komunikacyjnym, więc jest tam infrastruktura turystyczna, choć wg przewodnika “nie ma tam absolutnie nic do zwiedzania”. Uwierzyliśmy na słowo. Podróż trwała 8h (autobus się trochę psuł, lub może stawał bez przyczyny), ale nie byliśmy na silniku, więc się nam nie dłużyło. Mili współpasażerowie wciąż wydawali się coś jeść, żuć, szamać, wcinać... i pluć, przy tym gęsto nas częstując (maniok, orzeszki, ryż itp.) Oczywiście podłoga autobusu szybko zaczęła przypominać oborę i nikomu to specjalnie nie przeszkadzało : )
Zaczęliśmy też zauważać pierwszych białych – znak, że zbliżamy się do najbardziej turystycznych miejsc. Zatrzymaliśmy się w doskonałym Mac’s Refuge, prowadzonym przez Amerykanina urodzonego i wychowanego w Mali. Mac is da mon. Wystrój pokojów i śniadanie nie mają sobie równych, a właściciel ma wiele cennych informacji. Łosioblog oficjalnie poleca ten przybytek!
- comments