Profile
Blog
Photos
Videos
I oto nadszedł gwóźdź programu, czyli impreza, wokół której cały nasz wyjazd został zmontowany. Festiwal na pustyni, organizowany od dziesięciu lat, obrósł już legendą. Hitem był pomysł umieszczenia go na pustkowiu, 60 km od Timbuktu, które już samo w sobie dla anglojęzycznych jest symbolem końca świata. A już dalej, w osadzie Essakane nie ma nic , więc wioska festiwalowa powstaje od zera i tą prowizorką uczestnicy muszą się zadowolić przez czas festiwalu, bo nie ma sensu dojeżdżać. I w tym właśnie największa wyjątkowość tej imprezy tkwi - że przez trzy dni mieszka się we wspólnym obozowisku Tuaregów, z innymi widzami i wykonawcami. Niestety, w związku z niedawnymi porwaniami, rządy niektórych krajów wydały swoim obywatelom oficjalny zakaz zapuszczania się w rejon Timbuktu, czy nawet do całego Mali. Oczywiście można sobie taki zakaz olać, ale niestety przekłada się on na to, że na kraj taki przestaje działać ubezpieczenie podróżne. A w związku z tym wiele biur podróży się z imprezy wycofało, a i turyści się wykruszyli. Większość biletów rozeszła się w przedsprzedaży i poszła do nabywców pocztą, więc nie wiadomo, ilu spośród zrezygnowało z przyjazdu, ani ile dokładnie przybyło. Zdesperowani organizatorzy, żeby trochę uspokoić publikę, postanowili imprezę zorganizować bliżej cywilizacji, bo w samym Timbuktu – wioska festiwalowa powstała 15 minut spacerkiem (wśród tumanów kurzu wzbijanych przez niekończący się sznur jeepów) od miasta. Oczywiście nadal można było w niej zamieszkać, jednak większość gości i wykonawców spała w hotelach w mieście i w efekcie duch festiwalu ciut gdzieś uleciał. Plus był taki, że z uwagi na bliskość miasta, w festiwalu mogli uczestniczyć lokalni, których do tej pory przyjeżdżało niewielu. W dodatku mogli wejść na koncert bez biletu, więc po raz pierwszy w historii festiwalu biali stanowili mniejszość a nawet gubili się w tłumie. Atmosfera była super, lokalni gorąco fetowali ulubione zespoły (w momentach największej ekstazy na widowni rozlegało się charakterystyczne bliskowschodnie gulgotanie (jak jest na to oficjalna polska nazwa, to proszę o podpowiedź). Zamiast siedzieć na coraz zimniejszym piasku (temperatura w nocy spadała do ok. 10 stopni) widzowie chętnie pląsali w rytm muzyki. Najprzyjemniej oglądało się w tańcu tuareskich chłopców. Taniec ten wygląda tak, że dwaj mężczyźni, zwróceni do siebie twarzami, falują zmysłowo prawie jak w tańcu brzucha i tym tańcem prowadzą rozmowę, w której duże znaczenie odgrywają posuwiste i płynne gesty rąk. Dodam, że są to goście okutani na wypadek burzy piaskowej i przepasani mieczem, twardziele nawykli do życia w bardzo trudnych pustynnych warunkach, więc nikt takiej gracji i delikatności by się po nich nie spodziewał. Niestety, drugiego dnia festiwalu wszystko się popsuło. Po południu na koronie naturalnie pochylonego amfiteatru pojawiło się ogrodzenie a wokół - smutni umundurowani panowie. Na widownię wpuszczono prawie wyłącznie toubabów, a lokalni oglądali koncert przyklejeni do ogrodzeń. W ogólnym zażenowaniu widownia próbowała skandować „wpuścić ich”, ale trochę bez przekonania. Zrobiło się kolonialnie. Organizatorzy ściemniali, że to ze względów bezpieczeństwa, bo jacyś ministrowie się pozjeżdżali, a poza tym żeby żebracy i nagabywacze widzów nie niepokoili. Potem się okazało, że nie przewidziano specjalnych biletów dla lokalnych, więc żeby wejść, musieli dać w łapę. Trzeciego dnia skład widowni był już bardziej wyrównany, ale pewnie dlatego że lokalni postanowili coś wysupłać na łapówy dla strażników. Zresztą to nie jedyny zgrzyt od strony organizacyjnej: program koncertów powstawał na kolanie, była niby jakaś początkowa rozpiska, ale nijak się miała do faktycznej kolejności. Jak się przyszło w połowie koncertu, to trudno się było zorientować kto gra, bo widzowie wokoło byli równie zagubieni. Żeby festiwal umiędzynarodowić, organizatorom zależało na zagranicznych wykonawcach. Ponieważ jednak za występy im nikt nie płacił, to udało się ściągnąć gwiazdy takie jak gościa znanego tylko z tego, że jest synem Paula Simona plus kilka dziwnych zespołów francuskojęzycznych. Ogólnie honor reprezentacji międzynarodowej uratował nowojorski jazzband Sway Machinery. Chłopaki wirowali po scenie z saksofonami i trąbkami, improwizując po hebrajsku, a na koniec serwując piękne jam session z lokalną diwą Khairą Arby. Na szczęście nie zawiodły gwiazdy afrykańskie. Co prawda Oumou Sangaré, ponoć widziana na widowni, na scenę nie weszła, a Amadou z Mariam zadowolili się trzema kawałkami, ale wrażeń było aż nadto. Uraczono nas pełnym przeglądem sceny malijskiej od bluesa pustynnego w wykonaniu zespołów tuareskich takich jak Tinariwen, po wirtuozów gitary (Vieux Farka Touré, Afel Bokoum) i tradycyjnych afrykańskich instrumentów strunowych takich jak ngoni (Bassekou Kouyaté) i kora (Toumani Diabaté). Pojawiły się też gwiazdy z sąsiedniego Nigru (w tym zespół Mamar Kassey z niezrównanym flecistą). Żałujemy tylko, że w ogólnym rozgardiaszu przegapiliśmy kilka mniej znanych nazwisk, których w Europie pewnie nie usłyszymy. Impreza, mimo wszelkich jej niedostatków, warta jest gorącego polecenia – gwiazd afrykańskich w tak kameralnej atmosferze i w takiej mnogości nie posłuchacie nigdzie indziej. Zachęcamy też polskie zespoły do wpraszania się do grona wykonawców. Trudno określić, jakie kryteria rządzą rekrutacją, ale zespół z egzotycznej Polski miałby duże szanse na ciepłe przyjęcie .
Timbuktu jako atrakcji turystycznej nie sposób sobie odpuścić (nie ma co wybrzydzać, bo zabytków w Mali jak na lekarstwo), ale cudów spodziewać się nie należy. Timbuktu wygląda jak wiele saharyjskich miast – zabudowa to długie rzędy chaotycznych, parterowych, glinianych domów w różnym stanie rozkładu. Do tego lekki smrodek rozkładu, upał i, jak wszędzie w Mali, hordy biegających za turystą dzieciaków domagających się prezentów lub innych względów. W Timbuktu mieszczą się też trzy średniowieczne meczety, które - odkąd w jednym z nich pewien włoski fotograf urządził sesję z roznegliżowaną modelką - nie są niestety udostępniane turystom oraz prestiżowa uniwersytet koraniczny, którego także nie można zwiedzać. Jest też jedna kafejka internetowa, która szczyci się najpowolniejszym internetem w tej dziedzinie Afryki i pewnie dlatego codziennie jest pełna turystów (którzy dodatkowo to łącze spowalniają).
- comments