Profile
Blog
Photos
Videos
Z Maracaibo wybraliśmy się nocnym autobusem do Meridy. Nauczeni doświadczeniem i wspomnieniem mojego zapalenia oskrzeli po nocnej przejażdżce w kolumbijskim autobusie dwa lata temu, zabraliśmy śpiwory na noc. Nawyk ten stał się dla nas zresztą codziennością podróży. Zagadkę lodowatej klimatyzacji w karaibskich środkach transportu spróbował wyjaśnić nasz wenezuelski znajomy. Według niego gros autobusów kupionych od Brazylijczyków w Kolumbii i Wenezueli miało dwie opcje klimatyzacji: jedną z regulacją temperatury a drugą tylko z włącznikiem na full i opcją ewentualnego wyłączenia do zera. Hipoteza jest taka, że większość firm, przynajmniej tych tańszych, kupiła autobusy bez regulacji. Ja z kolei sądziłem, że chodzi o to, aby owiewany freonowym powietrzem kierowca nie zasnął za kółkiem podczas długich i samotnych godzin w szoferce. Jedno jest pewne, śpiwór jest do jazdy autobusem prawie tam samo niezbędny jak bilet, a czasem nawet bardziej, bo nie wszystkie firmy drukują bilety, ale klimatyzację ma każda.
Cel naszej podróży, Merida, to jedyna w swoim rodzaju wenezuelska oaza dla miłośników gór. Jest to przyjemne miasteczko na wysokości 1600 m npm stanowiące bazę wypadową do wszelakich wariactw typu rafting, bungee jumping, spadochroniarstwo, wyprawy w góry itp. Stąd zdobywa się najwyższe w Wenezueli szczyty, takie jak okryty przez cały rok śniegiem (na Karaibach śnieg to dobro bardzo luksusowe) Pico Bólivar czy Pico Humboltd.
Merida znana jest jeszcze z dwóch rzeczy – megalodziarni i najdłuższego na świecie wyciągu. Lodziarnia ma ponoć tysiąc smaków lodów, w tym tak egzotyczne jak fasola z cebulą czy grzanki serowe w occie. Nie udało nam się jej zaliczyć, ale postaramy się to zrobić przy kolejnej wizycie. Wyciąg natomiast zwiedziliśmy przed wyjazdem na Los Llanos. Parametry techniczne są imponujące: wjeżdża się z wysokości 1600 na wysokość 4800 m npm. Cała podróż z trzema przystankami (i przesiadkami) po drodze trwa ponad pół godziny. Ale widoki z góry już od jakichś 2500 m są mizerne, bo wszystko zasnuwają chmury, a na samej górze jest oczywiście cholernie zimno i wszyscy tłoczą się w budynku stacji. Wypożyczyłem sobie na pierwszej stacji specjalną kurtkę, ale i tak było mi chłodno. Reasumując: wyciąg to dobra sprawa dla ludzi, którzy wysiadają w połowie drogi i dalej idą na kilkudniowy trekking po górach – wyciąg pozwala skrócić czas potrzebny na dotarcie do wyższych partii gór, bo wiadomo, że kiedy ktoś zabiera cały sprzęt alpinistyczny, to takie podchodzenie 2 dni do miejsc, w których zaczyna się coś dziać ciekawego to jest zawracanie głowy. Tu wyciąg jest idealny. Ale z punktu widzenia turysty-leniwca atrakcją jest on wątpliwą.
My przyjechaliśmy do Méridy jeszcze w innym celu, wychodząc ze słusznego założenia, że w góry jeździ się do Chile, Argentyny czy Boliwii, a w Wenezueli ma być plaża i już. Plaży w Meridzie nie ma, ale są interesujące wycieczki na pobliskie bagienka zwane Los Llanos oraz w rejon jeziora Maracaibo – największego na kontynencie zbiornika słodkiej wody. Celem tych wycieczek jest obcowanie z przyrodą, która mimo ogromnego zatrucia całego tego obszaru ropą naftową i pochodnymi (miasto Maracaibo to wenezuelska Mekka roponośna) jakoś nadal się do Wenezueli nie zniechęca i występuje w obfitości. Jedną z ciekawszych opcji wycieczkowych oferowanych w Meridzie jest zwiedzanie obszaru zwanego bagnami Catatumbo. Oprócz dużej ilości małp, ptactwa i innych stworów rejon ten oferuje jeszcze jedną, dość wyjątkową atrakcję. Otóż z niewyjaśnionych przyczyn bardzo często w nocy widać tam wyładowania elektryczne w formie błyskawic. Nie są to błyskawice burzowe, nie towarzyszą im też grzmoty. Przyczyna tych zjawisk nie jest wyjaśniona, niektórzy sugerują jednak, że mają z tym coś wspólnego zasoby metanu kryjące się pod dnem jeziora Maracaibo. Dogodnym miejscem do obserwacji fenomenu są domki na palach zbudowane w pewnej odległości od brzegu jeziora, w których mieliśmy nocować. Wycieczkę rezerwowaliśmy w agencji Guaguanco poprzedniego dnia wieczorem, a więc wszystko było trochę na wariackich papierach. Obawy nasze okazały się uzasadnione, gdy po przybyciu do Meridy okazało się, że brakuje miejsca w domkach na jeziorze, a zatem wycieczka - bez noclegu - odbyć się nie może. Przedsiębiorczy właściciel po wykonaniu kilku telefonów załatwił nam jednak miejsce w grupie wyruszającej z innej agencji. Czekając na samochód pogawędziliśmy jeszcze przyjemnie o zawiłościach wenezuelskiej polityki (Ja mu powiedziałem, że Chavez ma nową dziewczynę – Naomi Campbell, a on mi na to, że to niemożliwe, bo wszyscy Wenezuelczycy wiedzą, że ich prezydent jest gejem i obcuje wyłącznie z własnymi ministrami).
W mieszanym brytyjsko-niemieckim towarzystwie wyruszyliśmy w – jak się miało okazać – długą i męczącą drogę. Wertepy były straszne a samochód potwornie niewygodny. Próba najmniejszej drzemki owocowała natychmiast pokaźnym guzem na głowie (samochód wpada w dziurę, a twoja głowa zaraz po tym na jakiś metalowy element karoserii) Nasz przewodnik – Cheo – robił jednak wszystko, aby nas zabawić. Najpierw górskimi serpentynami zawieziono nas do gorących źródeł, a raczej źródełek, gdzie odbył się mały piknik i kąpiel. Później obserwowaliśmy z samochodu przelatujące ptactwo, łącznie z wszelkiej maści orłami, sępami i niemałą liczbą tukanów oraz papug. Następnie dotarliśmy nad brzeg rzeki, skąd łódka miała nas zawieźć do samego jeziora i miejsca naszego noclegu. Zaopatrzyliśmy się jeszcze w butlę przedniego wenezuelskiego rumu i skrzynkę lokalnego, już nie tak przedniego, piwa i wyruszyliśmy. Po obu brzegach rzeki ciekawie przyglądały się nam małpy i legwany, z rzadka łeb wychylał też jakiś mały aligatorek. Dotarliśmy do jeziora na sam zachód słońca, który był naprawdę oszałamiający. Domek okazał się całkiem komfortowy, a hamaki wygodne. Sąsiadów mało, okolica bardzo malownicza, nic tylko budować. Budować niestety już jednak nie można, bo cała okolica jest parkiem narodowym. Można ewentualnie kupić od kogoś domek, zburzyć go i zbudować coś swojego w tym obrębie. Teraz już rozumiecie, dlaczego z noclegiem były problemy. Błyskawice niestety zupełnie nas olały. Podobno większa szansa jest w sezonie deszczowym. Będziemy musieli spróbować znów kiedy indziej...W nocy wybraliśmy się jeszcze łódką na polowanie na krokodyle. Po sprawnym wyłuskaniu malucha z wody reflektorem nasz przewodnik profesjonalnie wyłowił go z wody i pokazał oszołomionej widowni. Jękom zachwytu nie było końca. Po chwili przestraszony nie na żarty i zagłaskany na śmierć krokodylek został zwrócony naturze, a my udaliśmy się na zasłużony odpoczynek.
Powrót następnego dnia dłużył się jeszcze bardziej, bo nie było żadnych atrakcji po drodze. Śmiertelnie znużeni wróciliśmy do Meridy, skąd złapaliśmy autobus do Caracas.
Mieliśmy jeszcze plany innych wycieczek, ale spieszyliśmy się na prom do Trynidadu, gdzie już za dwa dni zaczynał się KaRnAwAł!!! O tym jednak w następnym wpisie. Dla wygody natomiast opowiemy teraz o naszym kolejnym pobycie w Meridzie, gdzie wróciliśmy po jakichś dwóch tygodniach. Korzystając z suchego sezonu chcieliśmy zwiedzić jeszcze Los Llanos. Suchy sezon jest lepszy z dwóch powodów: jest mniej komarów i więcej zwierząt. Komarów nie ma dlatego, że jest mało wody, a zwierząt widać więcej dlatego, że jest mało wody (i nie mają się gdzie schować). Jasne, prawda?
Wybraliśmy się w podróż z tą samą agencją natomiast już innym, wygodniejszym samochodem i z innym przewodnikiem oraz z parą Anglików w średnim wieku, Tonym i Marylin. Podróż nie dłużyła się tym razem tak bardzo, bo Luis, nasz opiekun, uwielbia rozmawiać o polityce, a polityka wenezuelska nie ma sobie równych. Na jałowych acz pasjonujących dysputach na temat słoń a sprawa wenezuelska minęła nam zatem duża część drogi. Z Meridy wjechaliśmy w wysokie góry na wysokość blisko 3500 m npm, gdzie obejrzeliśmy mały kościółek. Potem już cały czas w dół zjechaliśmy do miejscowości Pedreza, skąd łódką udaliśmy się do naszego małego domku na prerii, eee... tzn. na bagnach. Po drodze jak zwykle widzieliśmy mrowie ptactwa i oszałamiający zachód słońca, który nie wzbudził już większych emocji. Na miejscu okazało się, że nawet do takiego zadupia doprowadzono prąd, a ponieważ mieliśmy trochę zaległej pracy, raźnie się do niej zabraliśmy oczekując na kolację. Towarzystwo umilały nam dwie udomowione ary oraz sowa przycupnięta na drążku. W nocy, mimo, że byliśmy w samym środku pory suchej, moskitiery okazały się błogosławieństwem.
Rano wybraliśmy się jeszcze na krótki spacer w poszukiwaniu anakondy, ale nie udało się jej namierzyć. Widzieliśmy za to sporo ptaków, głównie śnieżnobiałych czapli i jaskrawoczerwonych ibisów. Po powrocie wybraliśmy się łodzią polować na piranie. Polowanie nie jest trudne, wystarczy kijek, kawałek sznurka, haczyk i odrobinka mięska. Zarzuca się tę bieda-wędkę, a po chwili, gdy sznurek zaczyna szarpać wyciąga się piranię lub pusty haczyk, zależnie od tego, jak sprytna jest ryba (przeważnie nie jest sprytna). Potem cyka się pamiątkową fotę i piranię się wypuszcza. Tak, wypuszcza, bo żadna ze złowionych przeze mnie nie nadawała się do jedzenia (za małe). Jedynie Tony złapał większą, ale koniec końców i tak jej nie zjedliśmy (nie należy ona zdaje się do lokalnych przysmaków, łowią je głównie miejscowe plemiona Los Gringos y Los Turistas znajdujące w nich dziwne upodobanie). Tony ogólnie miał więcej szczęścia niż inni, bo złowił jeszcze małego suma, którego również wypuściliśmy. Przed powrotem do obozu zawinęliśmy jeszcze do lokalnego gospodarstwa gdzie, chyba dla turystów, trzymano w starej lodówce (oczywiście niepodłączonej) dwie małe kapibarki. Lodówka była pełna bobków a kapibarki bardzo sympatyczne i dawały się przytulać (tak małych jeszcze nie widziałem, więc była to frajda) do momentu, gdy jednej z nich nie zrzuciłem na ziemię, gdzie zaczęła się – jak mi się zdawało – zwijać w agonii z przetrąconym kręgosłupem. Byłem chyba przerażony bardziej niż ona do momentu, kiedy dotknąłem jej i przewróciłem delikatnie do dobrej pozycji. Okazało się, że upadek jej nie zaszkodził ale po prostu była jeszcze malutka i nie umiała sama przekręcić się na brzuszek i dlatego tak się wierciła. Na wszelki wypadek jednak obydwie już skrzętnie mnie potem unikały.
Po południu wybraliśmy się na konne safari po Los Llanos. Ten zajmujący sporą część Wenezueli teren płasko-bagienno-rozlewiskowy obfituje oprócz wszechobecnych krów w przeróżne inne okazy fauny małej i dużej, nam jednak jak na złość prawie wszystko się pochowało. W czasie dwóch godzin na koniach oprócz bolących zadków uzyskaliśmy jeszcze zdjęcie małego mrówkojada czteropalczastego przycupniętego na drzewie (mrówkojada wielkiego, na którego bardzo się nastawiałem nigdzie nie znaleźliśmy) i przekonanie, że llaneros (lokalni kowboje) to wariaci (nasz lokalny przewodnik – chłopak może 15-letni - zamiast szukać zwierząt chichotał tylko i śpiewał siebie miejscowe ballady, chociaż może śpiewał to za duże słowo, brzmiało to jak nienaoliwiony kombajn młócący pokrywy od studzienek kanalizacyjnych). Spotkaliśmy jeszcze kilkanaście małp, które z dużym wdziękiem starały się nas osrać (trafiły w jednego z przewodników) oraz sporo ptaków. Anakonda nas nie zaszczyciła.
Kolejnego dnia rano przed odjazdem postanowiliśmy dać anakondzie ostatnią szansę i pobrodzić trochę w pobliskich rzeczkach i błotku. Niestety, mimo nawoływania, próśb i gróźb nasz gad najwyraźniej miał tego dnia inne zajęcia, więc jedynym efektem naszych zabiegów było kompletnie ubłocenie butów, skarpet, sandałów i co tam kto jeszcze miał. Mam wrażenie, że Luis trochę przesadził ostatniej nocy z piwem i na kacu niezbyt chciało mu się szukać, ale może jestem niesprawiedliwy. Po tym jak przewodnik poinformował nas, że w wodzie są jeszcze gryzące rybki, węgorze elektryczne i pijawki zupełnie odechciało nam się szukać panny A. Jak niepyszni wróciliśmy do obozu, a stamtąd wkrótce do cywilizacji.
Wysiedliśmy z naszego jeepa przed Meridą na zadupiu zwanym Barinas i stamtąd złapaliśmy autobus nocny do Caracas.
- comments