Profile
Blog
Photos
Videos
Po powrocie z Meridy mieliśmy dla siebie kilka godzin w Caracas w ciągu dnia. W nocy natomiast wyjechaliśmy nocnym do miasteczka zwanego Güiria, które jest znane z tego, że jest ostatnim miasteczkiem na wschodnim krańcu kraju oraz z tego, że odpływa z niego co tydzień prom, a raczej jak się okazało, duża motorówka do Trynidadu. Ponieważ nasz jedyny i niezastąpiony Roy zarezerwował nam bilety, z którymi zapewne inaczej byłby duży problem, biorąc pod uwagę, że był to karnawał, nie przewidywaliśmy kłopotów. I mimo, że autobus się spóźnił to mieliśmy spory zapas i bilety dostaliśmy. Łódka odpłynęła oczywiście opóźniona. Na pokładzie nie było jedzenia i można się ogólnie było wściec z nudów. Jedyne co było, to darmowa kawa i cola. Dotarliśmy na miejsce późnym wieczorem, ale to był dopiero początek. Kilku sympatycznym panom na granicy odprawienie naszej łódki (paszporty i kontrola bagażu) zajęło ledwie 3 godziny. Gdy wściekli na świat wytoczyliśmy się około północy z przystani, udało nam się złapać busik jadący do centrum. Kierowca skasował nas po 5 dolarów od łebka, choć powinniśmy zapłacić 6-krotnie mniej (po 5 dolarów trynidadzkich). W centrum jedynym otwartym barem było KFC a jedyną serwowaną tam potrawą tzw. snackpack, czyli kilka udek w otłuszczonym pudełku i obrzydliwe frytki. Po pół godzinie stania w kolejce już syciliśmy się tym rarytasem. Potem nadszedł czas na szukanie noclegu. Nie było to takie łatwe z uwagi na karnawał. Taksówkarze żądali idiotycznych sum za najkrótszy kurs, a wokół kręciło się sporo podejrzanych typków, tak że napad wydawał się tylko kwestią czasu. Na szczęście ulitowała się nad nami policja i zawiozła nas do nieco lepszej dzielnicy. We wszystkich 3 hostelach w mieście nie było ani jednego łóżka, ale na szczęście właściciel jednego z nich pozwolił nam rozbić namiot na swoim podwórku.
Następnego dnia udało nam się dostać jakiś mały pokoik na poddaszu hostelu prowadzonego przez naszego dobroczyńcę. Tam zostaliśmy już do końca pobytu płacąc okazyjną cenę 65 USD za noc (normalnie ceny karnawałowe zaczynały się w najtańszych przybytkach od 100 dolarów za noc z obowiązkiem wykupu noclegu na cały karnawał – 5 nocy).
Trynidad jest krajem bogatszym od Polski i karaibskim ewenementem, głównie z powodu ropy naftowej, więc spodziewaliśmy się chyba nie wiadomo jakich bogactw. Fakt, kraj wygląda lepiej niż większość Ameryki Południowej, ale kontrasty (bezdomni, żebracy) rzucają się bardzo w oczy. Ciekawym elementem życia są za to ludzie chodzący po ulicy i rozmawiający sami ze sobą, baa..nawet wymachujący rękami do rytmu pogawędki. Raczej mocno nadragowani. Tego nigdzie indziej do tej pory nie widziałem.
Trynidad nie jest nastawiony na turystykę, co widać np. po ilości tanich hoteli, których nie ma prawie wcale. Językiem urzędowym jest angielski, ale mieszkańcy na co dzień posługują się kreolskim, czyli mieszanką angielskiego i narzeczy afrykańskich. Ale nawet, gdy posługują się „czystym” angielskim akcent sprawia, że zrozumieć jest ich bardzo trudno. Co ciekawe, również oni nie rozumieli nas. Często spotykaliśmy się z pytaniem: „Nie mówicie po angielsku?” Krztusiłem się wtedy lekko ze śmiechu...
Ludność podobno jest pół na pół czarna i hinduska, ale w stolicy większość stanowią murzyni, hindusów niemal się nie zauważa. Ci ostatni dominują w mniejszych miastach i na prowincji Mieszkańcy T&T mówią o sobie Trinidadians i Tobagonians, w zależności od wyspy, a zbiorczo Trinigonians lub po prostu Trinis.
Ogólnie w czasie całego pobytu czuliśmy się dość bezpiecznie, poza pierwszą nocą, ale np. znajomych Duńczyków z promu ktoś dwukrotnie okradł, raz nawet z użyciem noża, co skończyło się dla jednego z obrabowanych malowniczą szramą na policzku. Fakt natomiast, że w wielu miejscach jest się jedyną białą osobą nie wpływa dobrze na morale, człowiek czuje się ciut nie na miejscu. Ludzie się gapią, niektórzy na pewno przyjaźnie, ale nie odpowiada mi takie bycie w centrum uwagi. Wiem już chyba, co muszą czuć murzyni w Polsce. Ale nie można poddawać się paranoi. Kiedy raz próbowałem wejść do toalety w KFC i zobaczyłem, że w środku aż roi się od miejscowych, skonstatowałem, że trzeba poczekać, bo tłok. Za chwilę ze środka wyszedł jeden duży gość o powierzchowności gangstera z amerykańskich filmów i rzekł do mnie z ironicznym uśmiechem „You can com in noo, big mon, it’s seef”. Zdusiłem chichot i skorzystałem z oferty.
Interesująca jest lokalna kuchnia, według przewodnika będąca niezwykłym połączeniem tradycji chińskich, indyjskich i lokalnych. Tak naprawdę w Port of Spain na ulicach dominują bary chińskie, hinduskie są przeważnie zamknięte
Cała „stolica” robi wrażenie bardzo małomiasteczkowe. Restauracje zamykane są wcześnie a w karnawał oczywiście wszystkie zamknięte (całkiem logiczne, prawda?) Zabudowa jest chaotyczna. Zmieszane są tu pozostałości angielskiej kolonii z ropnym nowobogactwem i tradycyjną karaibską biedą. Poza Port of Spain dużo do zwiedzania na wyspie nie ma jeżeli nie lubi się nurkować (jest rafa koralowa) czy oglądać ptaków, których ponoć na Trynidadzie jest więcej niż gdzie indziej na Karaibach. Interesujące jest odwiedzenie największego na świecie naturalnego zbiornika asfaltu. Można po nim chodzić z przewodnikiem, który opowie o historii tego dziwadła i pokaże, gdzie nie należy stąpać, aby się nie dać wessać. Są tam również oczka wodne z wodą siarkową, która podobno leczy wszelkie choroby skóry. Nie wiem, nie sprawdzałem. Pamiętam natomiast, że przewodnik był jedyną osobą na wyspie, którą w całości rozumiałem. Alleluja.
Wybraliśmy się też na pobliską plażę – Maracas. Plaża była całkiem ładna i można na niej rozbijać namioty, o czym dowiedzieliśmy się poniewczasie (dzień przed odjazdem hehe), ale gdy tam dojechaliśmy zrozumiałem, gdzie są wszyscy turyści, bo w PoS nie widziałem prawie żadnego. Tłok, tłok, tłok. No ale przynajmniej było to, co tygrysy uwielbiają – duże fale. Spróbowałem bodyboardingu i wyczekuję repety...
Trynidad, mimo że niewielki nie jest taki łatwy do zwiedzenia. Transport porusza się wolno i aby zwiedzić sąsiednie miasta czy ewentualne atrakcje często trzeba spędzić 3-4 godziny w niewygodnym busiku lub przechłodzonym autobusie. Dokładnym przeciwieństwem jest Tobago, gdzie wszystko jest blisko i gdzie podobno są piękne plaże. Niestety, nie było nam dane się przekonać – bilety na prom były wykupione z dużym wyprzedzeniem z powodu karnawału...Może następnym razem.
Przejdźmy do głównego powodu naszej wizyty – karnawał. Był niewątpliwie ciekawym doświadczeniem, chociaż po zaliczeniu iluś tam imprez tego typu kostiumy zaczynają się ze sobą wszystkie zlewać, a tańce nużą. W odróżnieniu od Rio tu zabawa rozgrywa się w dzień wyłącznie na ulicy, a w nocy organizowane są specjalne imprezy w tzw. namiotach Calypso. Przez cały dzień ulicami stolicy płyną mocne decybele miejscowych hitów – ulubiony gatunek muzyki to „soca”, czyli „soul of calypso” – unowocześniona wersja tradycyjnego calypso wynaleziona w latach 70-tych. Jest to takie karaibskie techno, czasem sympatyczne, czasem tępe ale nieodmiennie bardzo bardzo głośne. Zasadniczo paradzie towarzyszy kilka ciężarówek, z których jedna wiezie sprzęt nagłaśniający zbliżony do tego, którego w Biblii używano do kruszenia murów Jerycha (prawie wszyscy tancerze i technicy mają stopery). Podrygiwanie nie wygląda specjalnie powabnie, ale rozumiem że w 35C upale nikomu nie chce się specjalnie wyginać. Oprócz tego jadą specjalne ciężarówki z napojami i jedzeniem dla tancerzy, gdzie do woli można regenerować siły. Tańce, imprezy i pokazy organizowane są od grudnia, głównie w weekendy, ale kulminacja zabawy przypada na poniedziałek i wtorek przed środą popielcową. W poniedziałek o 4 rano na ulice wychodzą pierwsze grupy i odbywa się tak zwany j’ouvert (od francuskiego jour ouvert – dzień otwarcia) – czyt. . Przebrani z lekka imprezowicze poją się czym się da oraz smarują farbą po całym ciele. Ale impreza się już komercjalizuje i miejsce spontanicznych grupek przyjaciół zajęły specjalizowane firmy. Za jedyne kilkadziesiąt dolarów każdy może się przyłączyć do danego j’ouvert, dostać firmową koszulkę, kapelusik i zapas farby do smarowania siebie i kolegów. A ponieważ my nie byliśmy z nikim stowarzyszeni, więc nikt nas też nie smarował farbą. Ogólnie pełna spontaniczność. Potem przed południem tłum udaje się na spoczynek, aby wrócić po południu z paradami w kostiumach. To jakby próba przed główną paradą we wtorek więc i kostiumy są niepełne. Wieczorem jest impreza aż do rana. Bardzo typowym elementem wygibasów jest tzw. „wining” (główne hasło na koszulkach: „Shut up and wine!”) To żargonowe słowo oznacza taniec, który istnieje też np. w reggaetonie, czyli ruchy „na pieska”. Pan stoi za panią i trzyma ją za biodra, a oboje udają, że robią zgoła coś innego, niż taniec. Ot cała filozofia karnawału.
We wtorek ruszają natomiast parady główne i cała rzecz zaczyna się od nowa. Trwa to wszystko do oficjalnego zamknięcia o północy, kiedy to teoretycznie zaczyna się post, ale w środę popielcową są jeszcze wielkie imprezy na plażach. I weź tu zrozum Karaiby... My na plażowe biby się nie załapaliśmy bo w środę odpływała już nasza łódka. Ale co za dużo imprez to niezdrowo.. :)
- comments