Profile
Blog
Photos
Videos
Akuku! Mam nadzieje, że szanowny, choć nieliczny, ogół czytelniczy jeszcze nas pamięta, bo mamy sporą porcję newsów. Jak wspominaliśmy, nieoczekiwanie doszedł nam dodatkowy miesiąc podróży. Zagospodarować go nie tak łatwo, kiedy paszport ciężki od stempli, a kraje sąsiednie zwiedziło się do woli. Jedyna opcja to gdzieś polecieć. Kombinowaliśmy z Karaibami: Bonaire, Kuba albo Dominikana, ale bilety na ostatnią chwilę niemożliwie drogie. I wtedy przypomniało nam się, że mamy niezwiedzone dwie perełki w samej Ameryce Południowej: Los Roques i Galapagos.
Los Roques to wenezuelski park narodowy złożony z ok. 340 wysepek. Regularnie zamieszkana jest tylko największa, Gran Roque. Poza tym na kilku jest szczątkowa infrastruktura, np. mała stacja badawcza albo jedna knajpka otwarta na lunch, ale większość to najprawdziwsze bezludne wyspy. Od dawna nas tu ciągnęło (zwłaszcza po notce blogowej tierralatiny) ale zakup biletu wymaga wytrwałości i obecności w Wenezueli. No chyba że się chce zaszaleć, to można załatwić wszystko zdalnie przez agencję. Wówczas dostaje się pakiet: przelot plus wikt i opierunek w pensjonacie, przeważnie z włoskim rodowodem, bo to Włosi jako pierwsi zasiedlili wyspę. Ale nam to nie było potrzebne, bo można się za darmo rozbić namiotem. Jedyna linia lotnicza oferująca przelot bez pakietu to Aerotuy, mają biuro w Caracas w budynku Sabana Grande na alei o tej samej nazwie (blisko stacji metra o tej samej nazwie :-) ) Bilety najlepiej kupić w biurze za gotówkę - tak jak wszystko w Wenezueli - żeby nie płacić za boliwara kroci po nierealnym kursie oficjalnym. Najtańsza stawka to 600 bolków w dwie strony. Nawet w sierpniu, a jest to szczyt sezonu, mają wolne miejsca z niewielkim wyprzedzeniem, byle poza weekendem. A na najwcześniejszy lot (5.30 rano) można się załapać z marszu, prosto z samolotu z Europy (spotkaliśmy takich delikwentów na wyspie). Nic dziwnego, bo mało jest chętnych na nocne jazdy po Caracas, nawet taksówką. Zresztą taksówka liczy sobie przynajmniej 100 bolków (70 złotych po marnym powakacyjnym kursie) a autobus tylko 8-12 (najtańsza Sittsa) od osoby. Nie znaleźliśmy rozkładu, ale ostatni odjeżdża chyba koło szóstej – siódmej wieczorem, więc na przystanek pod wiaduktem przy stacji Parque Central ruszyliśmy 11 godzin przed lotem, ufff. Okienko check-inu było zamknięte do godziny ... 4.30 i bez karty pokładowej nie wpuścili nas do poczekalni. Musieliśmy koczować w holu głównym. Krzesła z trudem upolowaliśmy w jednym z trzech barków kawowych, potem po kropelce sączyliśmy swoje napoje, ale o godz. 21 i tak wszystko zwinęli i została podłoga. I tak mieliśmy królewskie warunki, bo rozłożyliśmy się na materacach – inni polegiwali na gołym betonie. Ale nic to, wreszcie z raju boliwariańskiego przenosimy się do prawdziwego. Miasteczko kolorowe i odpicowane, pensjonat na pensjonacie, widać, że żyją z turystów i dla turystów.
Z noclegiem w namiocie jest drobny problem – dla kampingujących nie przewidziano ani łazienki, ani nawet kibelka. Trzeba korzystać w knajpkach a prysznic brać w jedynym pensjonacie, który z łaską go udostępnia (Eva na plaży). Ale poza tym bomba, słońce przygrzewa, a woda bajecznie turkusowa. Wioska sielska, niby szczyt sezonu a tłumów nie ma. Ulice niebrukowane, w zasadzie pokrywa je nieudeptany plażowy piasek. Na ruch kołowy składa się chyba jeden samochód (śmieciarka) plus parę skuterków. Tłoczniej za to na przystani, skąd odpływają łódki turystyczne. O dziewiątej rano można wybrać się na całodniową wycieczkę na trzy wyspy: Cayo de agua, Dos Mesquisos i jakaś trzecia. Na Cayo de agua jest palmowa oaza - akurat z braku deszczu oczka wodne wyschły, ale nieważne. Plaża jak z folderu: piasek bielutki, woda turkusowa, a na niej może kilkanaście osób. W pewnym miejscu się przewęża i zamienia w wąską łachę z dwóch stron oblewaną przez morze. Fale z przeciwnych kierunków to łączą się we wspólnym plusku, to odpływają z powrotem ku morzu. A przy tym woda na tyle spokojna, że można siedzieć po szyję i ani nie zalewa, ani muł się nie wzbija. Wycieczkę tę wzięliśmy głównie z myślą o Dos Mosquises, bo z plakatu w biurze parku dowiedzieliśmy się, że para polskich archeologów, pp. Antczakowie, odkryła tam prekolumbijskie figurki. Oczywiście na miejscu się okazało, że wszystkie przeniesiono do Caracas, bo co na takim odludziu miały marnieć, ale przynajmniej są panele informacyjne dokładnie objaśniające skąd się figurki tam wzięły i jakie miały znaczenie. Mówiąc w skrócie, przywieźli je dawni rybacy, przybywający tu z lądu w poszukiwaniu pysznego małża zwanego dziwacznie "skrzydelnik wielki". Dwudniowa przeprawa czółnem przez wzburzone morze była ryzykownym przedsięwzięciem, więc zabierali w drogę figurki-talizmany. Zasoby botuto przez wieki zostały tak przetrzebione, że dziś odławianie go jest zabronione. Na talerzu więc go nie znajdziemy, ale na wyspie powszechne są dekoracje z jego muszli. Przeważnie układa się z nich krawężniki, a na głównym placu jest też choinka z botuto. Archipelag otacza rafa koralowa a woda jest krystalicznie przejrzysta, więc warto tu snorklować i nurkować. Łoś akurat za dużo pod wodą nie zobaczył, za to przekonał się, że jednak jesteśmy w Wenezueli. Kiedy z braku tlenu wynurzył się jako pierwszy z wody, nikt na niego nie czekał. Łódka dryfowała gdzieś w oddali, a załogant podsypiał. Morze mocno wzburzone, więc trochę Łosia zalewało, a fajki z oszczędności nie dostał. Musiała go przypadkowa łódka wyłowić i dowieść do właściwej. Potem dive master nie chciał się podzielić wodą i wręcz go zbeształ, że prosi, a przecież mówili, że nie zapewniają. Ale to był odosobniony przypadek, bo poza tym ludzie dość przyjemni. Obiecywaną włoską kuchnią się nie nacieszyliśmy, bo restauracje ogólnodostępne można policzyć na palcach. Nie ma na nie zapotrzebowania, skoro większość przyjezdnych karmią pensjonaty. Do wyboru są dwie przyzwoite choć drogie pizzerie na placu (50-80 bolków za dwuosobową), wieczorna hamburgerownia i poranne okienko z arepami. Jest też pensjonat, w którym można się żywić eksternistycznie (posada Kalin na głównej ulicy) – ponoć pyszna obiadokolacja (ryba) za jedyne 15 bolków. Na Gran Roque nie ma co za dużo siedzieć, lepiej jak najwięcej czasu spędzić na mniejszych wysepkach. Zwykle ludzie wracają z nich wieczorem, ale można tam spać, sam na sam z rozgwieżdżonym niebem. Za 20-30 bolków wynajmuje się łódkę, która zawozi na miejsce, a potem nas odbiera we wskazanym terminie. Teoretycznie można zostać ile dusza zapragnie, ale w miarę jak topnieje lód w wynajętej przenośnej lodówce (20 bolków lodówka, 10 – worek lodu), powrót staje się coraz bardziej pożądany. Gdyby tak umówić się z kapitanem, żeby lód i zapasy dowoził...Nam się zanocować na bezludnej wyspie nie udało, bo akurat deszcz całodniowy się zerwał. Ale przynajmniej był z niego pożytek, bo mogłam się przekonać jak smakują kaktusowe owoce, pitigüey. Rodzi je kaktus, znany nam z Brazylii pod nazwą łysina mnicha (tutaj - „melon”). Pojawiają się po deszczu, ale trzeba się spieszyć, zanim na żer wyjdą jaszczurki.
Na Roques koniecznie jeszcze wrócimy, bo spokój tu jak mało gdzie. Najlepiej by było zwiedzać je z wynajętej łódki, żeby nie mieć ograniczeń czasowych i lodówkowych. Największy koszt i kłopot to bilety lotnicze, ale dowiedzieliśmy się, że co tydzień przypływają na Roques łódki towarowe z La Guaira (port pod Caracas). Ponoć kapitan zabiera na stopa, trzeba tylko zdobyć dobry namiar. Następnym razem.
- comments