Profile
Blog
Photos
Videos
Po Galapagos dużo sobie obiecywaliśmy. Ja nawet ciut więcej, bo zamierzałem nurkować (a obudowę wodoszczelną do aparatu z ebaya odebrałem z poczty w Guayaquil 3h przed wylotem – niezły fuks!) I chyba większość oczekiwań się spełniła. Ale po kolei. Wystartowaliśmy z Guayaquil z dwójką poznanych u naszej gospodyni couchsurferów z Izraela – Yairem i Inbal - którzy dotrzymywali nam towarzystwa przez kolejne kilka dni. Lot mieliśmy na San Cristóbal, spokojniejszą z dwóch wysp zaopatrzonych w lotniska. Po odstaniu 40 minut w długaśnej kolejce do kupna najdroższego kawałka kolorowego papieru w życiu (wstęp na Galapagos – 100 USD), za radą Yaira zmieniliśmy miejsce wylotu na drugie lotnisko, na wyspie Baltra (aby bez sensu nie wracać na San Cristóbal). Nie wiedzieliśmy nawet, że to możliwe, a przewodnik milczy – dobrze więc mieć obrotnych przyjaciół. Miasteczko Puerto Baquerizo Moreno okazało się bardzo spokojną niemal-wioską, w dodatku prawie zupełnie pozbawioną turystów (niski sezon), wiec szybko znaleźliśmy tani nocleg (tu przydały się umiejętności negocjacyjne naszych przyjaciół). Spędziliśmy tu trzy dni, głównie relaksując się. Na wybrzeżu w centrum dokazywały lwy morskie w towarzystwie iguan morskich (jedyny wodny jaszczur na świecie) i krwistoczerwonych krabów. Przeszliśmy się też trochę wybrzeżem nie znajdując obiecywanych fregat ani głuptaków, zanurkowaliśmy z fajką z plaży zwanej zwodniczo Lobería (lwów morskich wbrew nazwie praktycznie tam nie było, widoczność z powodu piasku zerowa a woda lodowata – jedna raja raptem się trafiła). Potem wykupiliśmy z izraelskim diveshopie (yes! zniżka!) wycieczkę do najlepszego na wyspie miejsca nurkowego – Kicker Rock (León Dormido). To pozostałość do kalderze wulkanu teraz leżąca w większości pod wodą. W kanale między dwiema ścianami skalnymi często spotyka się rekiny @white, black i przy odrobinie szczęścia - rekiny młoty. Miałem ciut pietra bo ponoć silne tam prądy, a poza kanałem o głębokości 25 m praktycznie dna tam nie ma. Ale wszystko było ok. Tyle, że rekiny widzieliśmy z bardzo daleka. Na szczęście było kilka rybek i parę korali. Aparat wypróbowałem. Między nurkowaniami pływaliśmy też z rurką na Isla Lobo, gdzie pod wodą bawiły się z nami lwy morskie – cud miód i orzeszki! Ja chcę takiego mieć!!!!
Jeden dzień poświęciliśmy też na wizytę w stacji żółwiowej, aby zobaczyć te legendarne zwierzaki kojarzone przede wszystkim z Galapagos (zreszta slowo galapago oznacza lokalnego zolwia – od slowa siodlo, w ktorego ksztalcie ma skorupe). Okazuje się, że jest ich co najmniej 7 podgatunków, na każdej wyspie ciut inny, a było więcej, tylko że wyginęły. Nie zaliczymy wszystkich, ale będziemy się starać.
Następnego dnia po krótkiej (2h) i wywracającej wnętrzności podróży motorówką znaleźliśmy się na wyspie Santa Cruz, głównym centrum turystycznym. Tu zaczęło się piekło. Resztę dnia zmarnowaliśmy na bezskuteczne szukanie taniego rejsu, wciąż niezdecydowani, czy chcemy bulić od 1000 dolców wzwyż za tygodniowy pobyt na statku (nie licząc jednostki o nazwie „Friendship”, która jest tańsza, ale wygląda, jakby się miała zaraz rozlecieć), czy próbować jeździć na wyspy sami. Sytuację utrudnia to, że każdy mówi co innego, miejsca last-minute błyskawicznie znikają i nie jesteśmy w stanie ustalić, jakie wyspy musimy zaliczyć, żeby zobaczyć najważniejsze zwierzaki (na każdej wyspie jest trochę co innego). No i oczywiście to, że na Santa Cruz każdy zamiast źrenic ma w oczach małe znaczki dolara, więc bynajmniej nie chodzi o to, abyś to ty z tej wizyty skorzystał, ale oni. Nie wspominając o tym, że w czwórkę decyzje kolektywne są 2xtrudniejsze niż w dwójkę : ) Problem jest taki, że a) nie na każdą wyspę pływają jednodniowe wycieczki, b) nawet tych wysp, które można w ten sposób zwiedzić nie zobaczy się w całości, bo jednodniowe łodzie mogą tylko zawijać do wyznaczonego miejsca na danej wyspie, a wycieczkowce kilkudniowe mogą przybijać gdzie chcą. Koszt wycieczki jednodniowej zależnie od klasy statku mniej więcej odpowiada kosztowi jednego dnia na wycieczkowcu, ale tam masz pełne wyżywienie i nocleg. Z drugiej strony nie wszystkie punkty programy na wycieczkowcu muszą cię interesować, a wiele okazów fauny powtarza się na kilku odwiedzanych wyspach. Poza tym tam wszystko robisz w większym pośpiechu i nie masz możliwości nurkowania (tylko z fajką), a na tym mi zależało. Koniec końców nic nie załatwiliśmy i zdecydowaliśmy się na jednodniowe zwiedzanie wysp. Wykupiliśmy wycieczkę na Floreanę, jedną z czterech wysp, które są zamieszkane i na które transport jest codziennie (pozostałe to Santa Cruz, Baltra i Isabela). Tam zobaczyliśmy kolejne wielkie żółwie, a także sympatyczne czerwono-czarne iguany morskie, jednego pingwina i nowe lwy morskie (są wszędzie). Wycieczka była warta grzechu. Kolejny dzień poświęciliśmy na odwiedzanie żółwi w naturalnym środowisku na samej wyspie Santa Cruz. W rezerwacie El Chato było co prawda więcej błota niż żółwi, ale te co były, były chyba największe do tej pory. Plus pojechaliśmy na plażę, obok której miały być flamingi. Były, w liczbie dwóch (ponoć teraz nie sezon). Kolejny dzień upłynął nam na nurkowaniu w słynnym Gordon Rock, oraz w dwóch innych miejscach – Mosquera i Seymour. Silne prądy, trochę płaszczek i rekiny rafowe, choć z daleka. Jeden żółw, brak młotów i ogólne rozczarowanie.
Ale ogólnie to dobry deal, 3 nurkowania za 135 dolarów (to BARDZO tanio na Galapagos, normalnie nawet 2 kosztują więcej). Polecamy agencje Ninfa i SharksFriends, które ten deal oferują, ale uwaga na sprzęt! Inbal zsunął się pas z ciężarkami i wystrzeliła do góry (na szczęście nie była chyba głębiej niż 10 m). Mnie natomiast wyciekało powietrze z zapasowego ustnika od automatu oddechowego, więc musiałem wynurzyć się przed innymi. Sprawdzajcie dokładnie sprzęt!!!
Kolejny dzień spędziliśmy na wyspie Seymour, znanej z obfitości ptactwa. I faktycznie – głuptaki niebieskonogie, głuptaki Nazca, fregaty i inne ptaszyska otaczały nas zewsząd. I wcale się nie bały. Świetne były też pomarańczowo-czarne iguany. Na koniec wizyty zaliczyliśmy jeszcze fajny spektakl – świeżo urodzona foczka i jej mama foka opędzały się przed żarłocznymi fregatami, chcącymi porwać małego, lub chociaż przekąsić łożysko mamy wciąż majtające się za juniorem – wrzucimy to na YouTube. Nie spędziliśmy na Seymour tyle czasu, ile chcieliśmy, bo na wyładowanie turystów czekał następny statek. Każda agencja ma najwyżej godzinę. Koszmar. Potem jakieś snorkelowanie w zimnej wodzie i tyle.
Inbal i Yair sfrustrowani poszukiwaniem nowych rejsów jednodniowych (trzeba mieć fuksa, żeby znaleźć miejsce i żeby podpasował ci dzień, bo statków nie ma dużo) znaleźli jakiś rejs 5-dniowy pierwszej klasy, na który wybulili po niemal 1000 dolców, więc tu nasze drogi się rozeszły. Zwiedziliśmy jeszcze razem Centrum Darwina, gdzie przebywa słynny Samotny Jerzy (Lonesome George), ostatni przedstawiciel wymarłego podgatunku z wyspy Pinta. Podobno znaleźli mu 2 dziewczyny z innych podgatunków i już czekają na wyklucie jajek-mieszańców.
Ja następnego dnia pojechałem jeszcze na nurkowanie w te same miejsca i za tę samą cenę, ale już niestety tylko dwa zejścia (inna agencja). I to było najlepsze nurkowanie pobytu! Widzieliśmy lwy morskie, sporo rekinów rafowych, płaszczki, żółwie i rekiny młoty z odległości kilku metrów. A w międzyczasie pływanie z fajką z lwami morskimi na wyspie Plazas – tu było ich tyle, że z wody nie chciało się wychodzić. Umierałem ze szczęścia. Oblukajcie foty.
Ostatni dzień naszego dość krótkiego pobytu (11 dni) poświęciliśmy na wyspę Bartolomé. Zwierząt tam mało, ale ponoć świetne krajobrazy – pola lawy i dziwne formacje skalne. Oczywiście już od paru dni nie było biletów, ale przewodnik poznany na wycieczce na Seymour wkręcił nas na łódkę na lewo. Dostaliśmy żarcie itp. tyle że musieliśmy się chować w kabinie na dole, na wypadek kontroli no i kasa poszła do łapy Gonzala, czy jak mu tam było. Ładnie. Wyspa nie jest warta swojej ceny. Parę iguan, jeden pingwin w wodzie, jeden żółw w wodzie, dość ładne skały. 110 dolców od łebka. Odradzam, chyba, że jako część wycieczki.
Nie udało nam się zwiedzić Isabeli, największej wyspy, na której atrakcją są ogromne bazaltowe kaldery wygasłych wulkanów oraz cisza i spokój (mieszka tam niewiele ponad 2000 osób). Można tam też snorkelować z pingwinami i rekinami. Ale nurkowanie jest ponoć kiepskie, a agencja nurkowa tylko jedna. I gdy dzwoniłem nie mieli innych chętnych (niski sezon!) Więc zdecydowałem się nie jechać (gdybym odpuścił sobie Bartolomé i ostatnie nurkowanie na Santa Cruz, mógłbym zdążyć). Podobno wyspa jest bardzo relaksująca, jej żółwie są trochę inne od pozostałych i są jakieś agroturystyczne atrakcje typu jazda konno itp. Dla mnie nic specjalnego, ale może następnym razem? W każdym razie jedyny transport na Isabelę z Santa Cruz jest taki, że wypływa o 14.00 i dopływa o 16.00. Czyli nie da się tego dnia zrobić nic ani na jednej ani na drugiej wyspie. Wspaniałe rozwiązanie. Motywem autorów rozkładu jazdy była albo czysta złośliwość albo złośliwość połączona z chciwością (niech zostaną dzień dłużej!) Cóż, my czasu nie mieliśmy.
Wracaliśmy, jako się rzekło, z Baltry, która jest zaraz przy Santa Cruz (płynie się 5 minut promem). Spotkaliśmy w autobusie na lotnisko parę przesympatycznych Polaków z Chicago – może będzie szansa ich kiedyś odwiedzić? W Guayaquil miny nam zrzedły, gdy sobie przypomnieliśmy, co nas czeka. Przed nami koszmarna droga do Caracas lądem, żeby złapać samolot do Madrytu, który i tak leci przez Bogotę. Ale w Bogocie wsiąść nam nie wolno. Błe.... Mamy na to tylko 3 dni. Trzymajcie kciuki.
Na koniec parę rad:
Na Santa Cruz głównie gotowaliśmy w hostelu, trochę z oszczędności, trochę dlatego, że knajpy strasznie podłe żarcie mają. Nawet prowadzona przez Włoszkę Dolce Italia zawiodła – lasagna jeszcze całkiem, ale pizza już ohydna. Więc jednak polecamy gotowanie. Na tzw. ulicy kiosków w Santa Cruz można dostać dobre żarcie i dość niedrogo, choć oczywiście wszystko drożej niż na kontynencie. Odradzamy chińczyka!!!
Na pobrzeżu na San Cristóbal są dobre bajgle w jednej knajpce. Za dolara. I pyszny sok pomarańczowy.
Jeśli macie mało czasu, dowiedzcie się dokładnie na jakiej wyspie są jakie zwierzaki, pomyślcie co was interesuje i spróbujcie znaleźć coś last minute, co odpowiada waszym zainteresowaniom. Na przykład głuptaki czerwononogie są tylko na Genovesie, ale tam docierają głównie statki 1. klasy, bo to daleko. Itp. itd. Spróbujcie zarezerwować coś z Quito lub Guayaquil. Inaczej możecie się nie wyrobić. Jak macie naprawdę dużo czasu a mało kasy, to w niektórych miejscach na zamieszkanych wyspach można spać pod namiotem. Na Santa Cruz chyba można też kupić gaz kempingowy. Wtedy próbujcie robić większość rzeczy na głównych trzech wyspach plus kupić wycieczki na Floreanę i Seymour, bo to są największe atrakcje. Jeśli cenicie spokój, może Isabela? Dzienne wycieczki są też na Plazas, Santiago i Santa Fe, a z San Cristóbal na Españolę, ale akurat tych ostatnich teraz nie było, bo statki w remoncie. Na resztę wysp tylko rejs. Co doradzam, jeśli chcecie koniecznie zobaczyć odległe miejsca (ale dowiedzcie się, co na nich jest!) Nawet jeśli kupicie rejs, to warto mieć dużo czasu bo statki rejsowe nie mają patentów na nurkowanie. Na to zezwolenie mają tylko trzy statki nurkowe (rejsy 8 dniowe zaczynają się od 4 tys. dolarów – 2700 to last minute, który mi oferowano, twierdząc, że to „naprawdę dobra cena” – oni zresztą ogólnie lubią tak mówić na Santa Cruz, niezależnie od okazji, wierząc chyba w potęgę sugestii). Rząd ma udzielić kilku nowych licencji w tym roku, może cena spadnie. Tylko z takim statkiem macie szanse dotrzeć do największych atrakcji podwodnych, tj. dalekich północnych wysepek Darwin i Wolf, na których regularnie spotyka się np. rekiny wielorybie, superatrakcję wysp. No cóż, mierzcie limit swych kart kredytowych na zamiary.
- comments