Profile
Blog
Photos
Videos
Dzień 119 12/02/2014
Dotarłyśmy dziś do Ushuaia, czyli znajdującego się najbardziej na południe miasta na świecie. Miasta, nie punktu, bo trzeba przyznać rację Chilijczykom, że jeszcze trochę niżej jest ich Puerto Williams (na wyspie Navarino). Nawet chciałyśmy się tam dostać, ale bardzo drogo (tylko samolot lub statek) jak na to, by postawić nogę trochę bardziej na południe, gdzie nic nie ma.
Droga z Punta Arenas do Ushuaia przebiegła ok, autobus 10 godzin: najpierw trochę na północ do Punta Delgada, by stamtąd dostać się promem na północ Ziemii Ognistej (Tierra del Fuego), która jest właściwie wyspą niepołączoną z lądem. Przejechaliśmy ją prawie całą (z przesiadką w Rio Grande), aż do znajdującej się na południu Ushuaia. Ziemia Ognista jest piękna jak cała Patagonia, czyli zielono, lasy, jeziora a w oddali ośnieżone góry.
W Ushuaia zameldowałyśmy się w hostelu (dzielonym, pisałam już, że Argentyna a szczególnie Patagonia jest droga?) i postanowiłyśmy pójść na kolację. Wybrzydzałyśmy z restauracjami, pominęłyśmy kilka, po to, by otworzyć drzwi tej ostatniej i zobaczyć... siedzącą przy stoliku Laurę (Katalonkę z Torres del Paine), z Markiem, też Katalończykiem (ale mieszkającym w Londynie), którego poznała dziś na wycieczce. Dosiadłyśmy się do nich. Bardzo fajni ludzie, zjedliśmy razem kolację, pogadaliśmy ze śmiesznym kelnerem Sergio, a potem przenieśliśmy się do baru Dublin, gdzie dołączył do nas później kumpel Marka z pokoju, bardzo fajny Chilijczyk Alvaro i... kelner Sergio z restauracji. Sergio śmieszny, około 50-letni, który dość szybko opowiedział nam historię swojego życia: jest z Cordoby, w wieku 12 lat dowiedział się przez przypadek, od innych ludzi, że jest adoptowany, co wstrząsnęło nim tak bardzo, że zaczął uciekać z domu, zawalać szkołę, łapać dorywcze prace. W wieku 14 lat rzucił szkołę, odszedł z domu i zaczął pracować. Dowiedział się, że jego biologiczna matka mieszka w Ushuaia, przyjechał więc tutaj, spodobało mu się i został. Ale mówi, że w sumie nie ma za bliskiego kontaktu ani ze swą biologiczną, ani z adopcyjną rodziną (jedynie z ukochaną babcią w Cordobie, na której urodziny ostatnio specjalnie poleciał). I że w sumie "nic na siłę i nie ma co narzucać takich kontaktów". No niby się zgadzam, ale efekt jest taki, że ma też mały kontakt że swoimi dwiema córkami z byłych związków. Hmm, smutna historia, śmieszny, wesoły człowiek, ale gdzieś tam też widać, że samotny. Ale miło było.
Potem się w szóstkę przenieśliśmy do El Latino, gdzie niby można tańczyć, ale że dziś środa, to działa jedynie bar, w którym się trochę pokiwaliśmy w takt wolnej muzyki. Ciekawe czy uda nam się wstać wcześnie rano i jechać do parku, jak planowałyśmy...
- comments