Profile
Blog
Photos
Videos
Do Nong Khiaw jechałam samochodem z czterema lokalesami. Podróż trwała ok. 3,5h. Mniej więcej w połowie drogi kierowca zatrzymał się na poboczu i gestem ręki wypędził mnie w krzaki :) To była przerwa na siusiu...
Przez ostatnie 1,5h tak mnie wytelepało po lokalnych drogach, że przez tydzień wnętrzności będą wracać na swoje miejsce.
Na miejscu już czekał tuk-tuk, ktory zabrał mnie i jeszcze jedną Laoskę do tzw 'centrum' mieściny. W międzyczasie solidnie się rozpadało, a ja wysiadłam akurat przy chatkach do wynajęcia. Za głównym budynkiem siedziała banda młodzieńców. Porozkładani na klimatycznej werandzie, pili piwo, grali na gitarze i wyglądali na mocno upalonych. Te jakże ciekawe okoliczności przyrody przekonały mnie do pozostania tu na noc.
Chatka przeurocza, a okolica powala na kolana. Warto było narazić wnętrzności na solidne wytelepanie dla takich widoków!
Młodzieńcy sympatyczni i grzeczni. Mieszanka narodowości - od Kanady, przez Stany, Niemcy, po Singapur. Moje założenie że są upaleni wynikało z faktu, że byli bardzo zmęczeni po 3-dniowym trekkingu i spływie kajakowym. Wysiłek i upał dały im w kość, stąd ich wygląd i moje przypuszczenia ;)
Wieczorem posiedzieliśmy przy piwie, pogadaliśmy, i dowiedziałam się że aby dotrzeć łodzią do Muang Khua, muszą zgłosić się minimum cztery chętne na ową przeprawę osoby. W przeciwnym razie będę musiała słono zapłacić za samotny 'wpływ' / 'podpływ' (podróż w górę Mekongu, więc szukałam właściwego słowa) ;)
Nowopoznani młodzieńcy już mają klepniętą łódkę. Rownież wybierają się do Wietnamu :) No to zdecydowałam że przyłączę się do nich, by nie utknąć w Nong Khwai na kilka dni. Niestety najbystrzejszy z nich, a przy okazji najstarszy i najzłośliwszy, z którym naprawdę fajnie się gadało, jedzie do Luang Prabang, skąd ja właśnie przyjechałam. Z resztą chłopców trudno znaleźć wspólny temat.
Jak bardzo są bystrzy? Opiszę to przykładem:
Siedzimy razem od jakichś dwóch godzin. Przerabiamy standardowe tematy - gdzie jedziemy, skąd jesteśmy, co już zwiedziliśmy - pijemy, śmiejemy się itd, aż w końcu chłopcy zgłodnieli, więc ruszają na wycieczkę do pobliskiej kanapki, a ja w tym czasie idę pod prysznic.
Po chwili spotykamy się znowu, w tym samym miejscu. Ostatni pojawia się Niemiec. Coś do mnie zagaduje, pyta skąd jestem i jak mam na imię... - yyyyy... Co jest grane?! Déja vu! ;) Na początku nikt nie wiedział o co chodzi. Dopiero sam 'bystrzacha roku' poinformował nas że mnie nie poznał, bo zdjęłam chustę z głowy (która tylko robiła za opaskę) :D :D :D
Nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać. Wybrałam pierwszą opcję, i skomentowałam że w sumie to fajnie ma - jak ludzie z Altzheimerem! Co godzinę poznaje nowych ludzi :)
I uwaga... Cisza... Zaśmiał się tylko złośliwy Amerykanin :) Nie jestem pewna czy dowcip był aż tak marny, czy po prostu przez większość niezrozumiany, ale od tamtej pory używałam innego sita do selekcji żarcików ;)
- comments