Profile
Blog
Photos
Videos
Wybraliśmy się do Paragwaju. Przedtem wiedzieliśmy o tym kraju kilka rzeczy. To, że w większości pokrywa go niedostępny rejon Chaco, spalona słońcem pustynna sawanna, w dużej części gęsto pokryta ostrymi krzakami. To, że nie ma tam turystów a przewodniki są nadzwyczaj skąpe. To, że kraj jest dość biedny i przeżarty korupcją. Co jeszcze? Aaa.. chyba tylko ta podróżna anegdota, którą nam, początkującym wtedy podróżnikom, sprzedał jako swoją historię spotkany w Ekwadorze Holender. Powiedział nam, że na granicy z Boliwią nie dostał pieczątki, choć się o nią upominał, a później w środku pustyni został wysadzony z autobusu przez patrol wojskowy, właśnie przez brak pieczątki. Gdy długie tłumaczenia na nic się nie zdały, wojskowi zaczęli pytać go o walutę. Guaraní nie miał wcale. Kilka euro i dolarów, którymi chętnie się z nimi podzielił. To jednak nie wystarczyło, więc chciwi żołnierze zaczęli pytać go, jaki ma aparat i zegarek. Gdy pozbył się już większości wartościowych przedmiotów, wstawili mu pieczątkę i pozwolili jechać dalej. Co nie znaczy, że pojechał, bo autobusów jest tam tylko kilka dziennie, a ruch znikomy. Musiał więc zanocować przy wojskowym ognisku w środku pustynnego Chaco i wsiąść do następnego autobusu w dniu jutrzejszym. Historię tę z przejęciem opowiadaliśmy potem innym podróżnym, po czym kiedyś ktoś opowiedział ją nam, tylko odmienna była narodowość bohatera. Potem przeczytałem ją z niewielkimi zmianami na jakimś forum podróżnym i zrozumiałem, że to tylko podróżnicza bujda... Z tym większą ciekawością wybraliśmy się do tego tak omijanego przez turystów kraju. A oto nasze spostrzeżenia, w punktach:
- noc z poniedziałku na wtorek – 3.30 – wysiadamy z autobusu na boliwijską kontrolę wyjazdową; temperatura w granicach 29C; z trwogą myślę o poranku i przeklinam swoją beztroskę – nasz autobus nie ma klimy...; posterunek w środku pustkowia, pierwsza budka nie ma prądu; strażnik wytęża wzrok przy świeczce; druga budka ma prąd, wopista sprawdza datę wjazdu, stempluje na wyjazd; wymieniamy kilka dolarów na guaraní. Za 10 dolców dostajemy 50.000 lokalnej waluty; no ładnie, znowu zabawa z zerami...; pytam kierowcę, czy zaraz będzie imigracja paragwajska? Kierowca śmieje się patrząc na moją zaspaną minę. Dopiero za 5 godzin, amigo, możesz się spokojnie wyspać! 5 godzin.. to chyba rekord...?
- 9.00 rano, posterunek paragwajski Mcal Estigarribia. Pusto, płasko i gorąco. Żołnierze ubrani w piaskowe mundury kontrolują nasze paszporty i bagaże. Szukają narkotyków. Są uprzejmi i wyglądają zupełnie inaczej niż Boliwijczycy. Są dużo wyżsi, jak średnia w Polsce czy Niemczech. Twarze sporo jaśniejsze, chociaż widać, że to Latynosi. Mówią w sposób mocno niezrozumiały i sami nas też nie rozumieją. Brak tu turystów więc to normalne. Potem ponad godzinę przeszukują autobus, łącznie z podwoziem, które przeglądają specjalnym lusterkiem. W tym czasie dowódca zabawia nas, dręczonym skwarem na otwartej przestrzeni, rozmową. Cwany poliglota, do każdego podchodzi, do Brazylijczyka zagaduje po portugalsku, do Boliwijczyków jakimś słowami w Aymará, a do nas przyjaźnie „vos (ty) popolski, ella también (ona też) popolska?” Szukanie skończone, można jechać.
- 16.30 dojeżdżamy do stolicy; wygląda dostatnio; ładne rezydencje, salony Porsche, Audi, BMW; nonono...
- wysiadamy już w ciut brzydszej okolicy, tuż obok terminala; z terminala odbiera nas Vivian, nasza gospodyni; Vivian to trzpiotka, wiecznie roześmiana lub uśmiechnięta; ma dopiero 25 lat, ale z jej opowieści wynika, że niejeden 40 latek zna mniej dziwacznych historii od niej... kilka przytoczymy
- następnego dnia zwiedzamy centrum; w barze rzuca nam się w oczy tabloid „Popular”; w gazecie wyczytujemy, że paragwajski prezydent Nikanor ma najmniejsze poparcie społeczne w Ameryce – zaledwie 11%; mniej nawet niż Bush, który jest przedostatni w tej dwudziestce, ale ma sporo większą popularność – 22%; na szczycie listy papa Kirschner... w sumie podobny krętacz i populista jak inni, ale widocznie sprytniejszy.
- gazeta pełna niezrozumiałych słów; przykładowe zdanie: „noentendéi si ojespresa la profesor netamente en castelláno, y upéa la orekomiva’erã en kuenta la Ministerio de Educación”; to dialekt jopara (zwany też castení lub guarañol) mieszanka hiszpańskiego i guaraní – języka Indian, który znają lub rozumieją w Paragwaju niemal wszyscy; to swoisty fenomen, bo biała lub metyska elita nigdy nie przyznaje się w Ameryce do języków rdzennych amerykanów – nawet w indiańskiej Boliwii; jopara jest dla nas frapująca w piśmie, ale zabójcza w mowie; na ulicy jakoś udaje się rozmawiać z lokalnymi, przeszkadza tylko superśpiewna intonacja i dziwaczny akcent; ale gdy dwoje ludzi rozmawia na ulicy, nie rozumiemy praktycznie nic; ktoś mówił, że to Chile czy Wenezuela mają wredne akcenty? I jeszcze to ich zabawne tylnojęzykowe „r” – wymawiają je prawie tak, jak Amerykanin czy Anglik uczący się hiszpańskiego; boki można by zrywać, gdybyśmy nie byli tak skołowani...Pierwsze słowo, które poznajemy to kurepa. Oznacza ono w przybliżeniu „mieszkaniec kraju świń” w guaraní i jest powszechnie używane w stosunku do Argentyńczyków. O dziwo, nie jest obraźliwe. Np. Kirschnera „Popular” określa mianem „el presi Kurepa”.
- Argentyńczycy nie są tu z powodu zaszłości historycznych i swojej tradycyjnej arogancji zbytnio lubiani (czy gdziekolwiek są?); na cały naród promieniuje zresztą jak zwykle opinia o mieszkańcach stolicy - porteños; Paragwajczycy często jeżdżą tam za chlebem i są podobno źle traktowani; nic nowego pod słońcem... w zamian wymyślają na swoich sąsiadów setki przezwisk, jak na przykład „comegatos” czyli „kotożercy”; ponoć w czasie kryzysu w 2001 Argentyńczycy z głodu wyłapywali te sympatyczne zwierzaki na ulicy i wrzucali je na parrillę (grilla); prawda? mit? kto wie.. grunt, że jest śmiesznie;
- zwiedzamy miasto, chodzimy po śródmieściu; sennie, dość brudno; zero turystów; zero, zero, zero; zero w skali Kalwina, naprawdę; nie gapią się na nas aż tak, jak myślałem, ale się gapią; dziewczyny takie sobie, więc nie sprawia mi to większej radości;
- krajobraz nasuwa skojarzenia z Kolumbią i ciutkę z Chile; dużo zaniedbanej XIX i XX-wiecznej architektury przemieszanej z bloczydłami – to dla mnie prowincjonalne Chile; większy niż zazwyczaj smród ze spalin i rozlanego wszędzie oleju silnikowego, duszący skwar, wszechobecni ochroniarze z bronią ciężką, brak sklepów z pamiątkami i niemal jakiejkolwiek infrastruktury turystycznej, stareńkie autobusy, które stają w dowolnym miejscu na skinienie ręki – to klimat Kolumbijski;
- z powodu niespodziewanego braku deszczu na północy kraju pożary sawanny i lasów; rząd sobie nie radzi; całe niebo szare od przywianego z interioru dymu; brzydkie zasadniczo miasto robi się jeszcze brzydsze; (ostatnio podobno gasić pomaga im tow. Chavez jakimś ruskim samolotem za milion dolców – Brazylijska pomoc jakoby nie wystarczyła) na szczęście załapaliśmy się jeszcze na wiosenne kwitnienie el lapache; fioletowe i żółte kwiaty tych drzew dają ulicom Asunción dużo uroku; czasem są też podobno białe;
- zwiedzamy okolice kongresu i pałacu prezydenckiego; tuż obok wielkich limuzyn i eleganckich budynków rządowych, dziesięć metrów od budki strażnika, rozciąga się nad brzegiem rzeki Paraguay wielka dzielnica slumsów – La Chacarita; miejsce, gdzie niedziurawy dach to luksus, a główna rozrywka dzieci to taplanie się w błocie i wychodzenie na żebry; jeśli Ameryka Południowa jest kontynentem kontrastów, to Acunción musi być kolebką wszystkiego, co latynoskie;
- na ulicach pełno cambistas, facetów zmieniających walutę... mają nawet swoje krzesełka; to jest klimat; już prawie zapomniałem, jak wygląda rasowy karaibski cinkciarz, a ci Boliwijscy są jacyś nudni w porównaniu;
- wstępujemy na piwko; to niesamowite, ale paragwajska Baviera to najlepsze i najbardziej rasowe piwo na tym kontynencie, poza niektórymi lokalnymi mikromarkami w Argentynie (Blest, El Bolsón, Antares) czy Chile (Del Puerto – niestety znalazłem je tylko w Valparaíso); a miejscowi i tak litrami żłopią brazylijską lemoniadę piwopodobną – Brahma, która podbiła już cały kontynent i przeprawiła się do Europy - do Rumunii konkretnie...
- tradycyjny model popularnego baru to długaśny kontuar w kształcie podkowy lub podobnym, przy którym siedzą głodomory; w środku uwijają się bufetowe o wyglądzie naszych pań z barów mlecznych; tylko jakby czyściej i jedzenie pewnie lepsze; polecamy Lido-Bar, który według naszego przewodnika jest tu „instytucją”; warto spróbować tzw. zupy paragwajskiej; Paragwaj to jedyny kraj na świecie, który szczyci się zupą w stanie stałym; jest to coś w rodzaju słonego ciasta z mieszanki jajek, sera, maki kukurydzianej, cebuli i mleka; całkiem smaczna ta stała zupka...
- mate pije się tu zimną, co w tutejszych warunkach klimatycznych jest całkiem zrozumiałe; dobra ta zimna mate, zwłaszcza z dodatkiem mięty; wodę nosi się w termosach równie powszechnie jak w Urugwaju, tylko że termosy są trzy razy większe; wiadomo, zimna woda szybciej schodzi; aha, tutaj mate nazywa się tereré; nie dajcie sobie wmówić przez przewodnik Lonely Planet, że piją ją na słodko; te rzeczy to w Argentynie na pograniczu z Paragwajem; żaden rasowy Paragwajczyk nie wrzuci do tereré cukru ani owoców; ale Kurepa, to co innego..:)
- Vivian odwożąc nas do domu przejeżdża na czerwonym; dogania nas duży policyjny pikap; facet krzyczy przez okno: „Na czerwonym, głupia?”, Vivian nie pozostaje dłużna: „Nikogo nie było, palancie, co miałam stać??”; facet coś jeszcze furczy i odjeżdża; moje wybałuszone gały proszą o wyjaśnienie, które jak zwykle jest proste: „to nie była drogówka, nic mi nie zrobią”; i wszystko jasne; 15-letni brat Vivian od 12 roku życia jeździ jej samochodem; czemu? bo nie ma kontroli, czego więc się bać? standardem jest też jeżdżenie „na upa” czyli na kolanach; sami jechaliśmy tak Mercedesem rodziców Vivian na grilla pod miastem; do zwykłej taksówki przy odrobinie dobrej woli wejdzie nawet 8 osób :))) policja ma to gdzieś; policja zresztą podobno jest tu najbardziej skorumpowana ze wszystkich; no i żołnierze; kiedy ktoś coś kradnie, wiadomo że to oni; to w sumie latynoski standard... co do świateł, Vivian mówi, że po zmroku zawsze tak jeździ; boi się napadu; to zdaje się stawia Asunción w jednym rzędzie z São Paulo i Johannesburgiem, gdzie takie praktyki usankcjonowane są już nawet w kodeksie drogowym, ale miasto nam wydaje się bardzo spokojne...
- Vivian zabiera nas na koncert muzyki poważnej upamiętniający ofiary strasznego wypadku, który miał tu miejsce 3 lata temu; w lokalnym centrum handlowym wybuchł pożar; właściciele, ze strachu że ludzie zaczną rabować sklep, kazali zabarykadować drzwi; spaliło się 700 osób; do dziś nikt za to nie odpowiedział; wypalona skorupa straszy zaraz obok ogrodu botanicznego; na koncercie oprócz klasyków grają też kilka lokalnych utworów na tradycyjnej paragwajskiej harfie; brzmi fajnie, kowbojsko i oryginalnie; szkoda, że harfa nie zmieści się do plecaka;
- zwiedzamy wystawę w Centrum Kultury; o historii rosyjskich imigrantów w Paragwaju; okazuje się, że było ich tu sporo; żołnierze, naukowcy, odkrywcy; przyjeżdżali, gdy w Rosji szalał bolszewicki terror; mają nawet swoje stowarzyszenie; Polacy ponoć też są, ale nie tak prężni; lejtnant Iwan Biełajew, odkrywca kilku jeziorem w Chaco ma nawet swoją ulicę; podobnie kilku innych rosyjskich wojskowych i innych imigrantów; robię się zazdrosny!
- zabawne rzeczy słychać na ulicy, paragwajski hiszpański ma w sobie coś z prawie każdego innego kraju Ameryki Południowej – są tu wyrażenia typowe dla Chilijczyków, modismos boliwijskie czy peruwiańskie, pewne naleciałości brazylijskie no i oczywiście nieśmiertelne che oraz boludo wtrącane do rozmowy zupełnie jak w Argentynie czy Urugwaju, choć nie tak często.. powszechne jest oczywiście voseo, usted praktycznie nie istnieje.
- Vivian opowiedziała nam, że ministerstwo zdrowia zatrudniło ją do rozdawania lekarstw na jakichś targach ministerstwa zdrowia; na targach pełnomocnik ministra, transwestyta Peter, który każe do siebie mówić Señora Peter, w różowych obcisłych spodniach i biżuterii; jedną ręką trzyma telefon i dzwoni do ministra, drugą na przemian rozdaje prezerwatywy dzieciakom sprowadzonym na targi ze szkół i maca je po genitaliach; gdy Vivian zwraca mu uwagę, skarży się ministrowi „Słyszałeś, jak do mnie mówi? Wiesz, że nie lubię, jak mówią do mnie na „pan!”; „Minister to też pedał”, komentuje Vivian. Po czym dodaje: ja w tym kraju nigdzie już pracy nie dostanę...
- Vivian opowiada też, że kiedyś zadarła z córką ministra, która ściągała na egzaminie; Vivian zwróciła jej uwagę i ją oblali; potem wydzwaniała do niej miesiącami i wysyłała pogróżki smsem; gdy Vivian poszla na policję, jej ojca naszli jacyś ludzie, radząc, aby utemperował córkę; tata, aspirujący polityk kazał Vivian natychmiast się ze wszystkiego wycofać.
- pojechaliśmy do letniego domku Vivian; na miejscu ogromny stół, ładny ogród i... służący... odwykliśmy trochę od tych postkolonialnych zwyczajów, ale niech im będzie; ojciec Vivian kandyduje do parlamentu z partii Colorados – to najsilniejsza partia i chyba jedyni konserwatyści na świecie, których kolorem jest czerwony; przyjeżdża późno, ale wita się ze wszystkimi kordialnie i z uśmiechem rasowego polityka; dyskusje o polityce paragwajskiej trwają do późna, ale nie są zbyt pasjonujące i niewiele z nich rozumiemy; dowiadujemy się tylko, że Castiglioni, obecny wiceprezydent kraju i kandydat na prezydenta trudni się prywatnie przemytem papierosów na dużą skalę, bo w Paragwaju są one najtańsze; jakaś gazeta to udowodniła, ale rząd zagroził jej zamknięciem i się wycofali; ojciec kulturalnie ucisza rewelacje Vivian – nie ma po co się denerwować, kochanie; wiadomo, nie ma się też czemu dziwić, Paragwaj ma ciekawą tradycję polityczną; do 89 roku przez 60 lat rządził tu bezwzględny dyktator Stroessner; potem kolejni prezydenci stopniowo przywracali swobody obywatelskie, ale odchodzili głównie wskutek skandali; niemal każdy z nich zgromadził fortuny przy budowie ogromnej hydroelektrowni na granicy z Brazylią; największa na świecie struktura tego typu - Itaipú - zaspokaja teraz 90% potrzeb energetycznych Paragwaju i 20% potężnej Brazylii; mimo to, w Paragwaju energia jest najdroższa na kontynencie, podobnie jak benzyna, choć kraj zbyt bogaty nie jest (w 1szej trójce najbiedniejszych w Ameryce obok Boliwii i Gujany); nie ma się jednak co dziwić, prawie każdy z urzędujących prezydentów był inżynierem i miał swoją firmę dojącą miliony dolarów państwowych pieniędzy z tego ogromnego projektu; przedostatni z nich jednak musiał ustąpić z innego powodu – był zamieszany w zabójstwo swego zastępcy... sami widzicie... a Paragwajczyków to nawet nie dziwi – wiedzą, że wszyscy kradną na potęgę, a najbardziej umoczeni są ci, którzy powinni być najuczciwsi; to chyba najsmutniejszy kraj w Ameryce Południowej; wieczorem atmosfera się poprawia – gra i tańczy zespół Flamenco El Alma Andaluz. Może już niedługo będą na emule? :)
- w centrum miasta mało kto mieszka, wiele domów straszy pustych; ludzie masowo wyjeżdżają z braku perspektyw – do Hiszpanii, USA czy choćby Argentyny, a nieruchomości trudno sprzedać.
- na północ od Asunción przez 60% powierzchni kraju rozciąga się Chaco; rejon przydatny Paragwajowi mniej więcej tak, jak Rosjanom Kuryle (chociaż fakt, biorą stamtąd drewno...); co nie zmienia faktu, że o Chaco toczyła się w latach 30-tych krwawa wojna z Boliwią; Chaco jest w ogóle przedmiotem narodowego kultu – większość dużych ulic w głównych miastach kraju została nazwana na cześć bohaterów wojny – mamy więc Lekarzy z Wojny o Chaco, Generałów, Pilotów, Bohaterów czy Artylerzystów. Na głównym placu miasta (Plac Bohaterów) stoi Mauzoleum Bohaterów, głównie wojny o Chaco oczywiście. Vivian na przykład mieszkała na skrzyżowaniu Lekarzy i Kierowców z Chaco... Koniec końców, Paragwaj wojnę wygrał, Paragwajczycy jednak nie zawsze o tym pamiętają, a ponieważ głównym wrogiem są teraz dla nich Argentyńczycy (których nikt nie lubi, jak już mówiłem) słyszeliśmy czasem opinie, że to „kurepas” zabrali nam Chaco! Gdy pytaliśmy kiedy, odpowiadali: No jak to? W wojnie o Chaco!!! Problem w tym, że jak już mówiliśmy, Paragwaj w tej wojnie Chaco obronił. Natomiast ostro dostał po krzyżu 60 lat wcześniej, kiedy szalony dyktator López wypowiedział wojnę naraz Urugwajowi, Argentynie i Brazylii. W tej wojnie, zwanej Wojną Trójprzymierza zginęło 90% dorosłej męskiej populacji Paragwaju, ale to już zupełnie inna historia...
- denerwujące są tu taksówki; poza jedną czy dwiema ulicami w centrum praktycznie ich tu nie ma; zresztą nic dziwnego, nikogo na nie nie stać; my też sarkamy; taryfy są tu najdroższe w Ameryce po Chile i chyba prawie na równi z Brazylią; a za cenę, za którą w Boliwii rozbijaliśmy się taksówkami po całym mieście tu mamy najwyżej 2 bilety na rozklekotany autobus miejski; chociaż fakt, że jeżdżą one często i sprawnie trochę poprawia nam humor; wygodniccy się zrobiliśmy... :)
- narodowy przysmak – chipa – czyli chleb serowy z zakalcem w środku jest całkiem dobry tylko trzeba wiedzieć, gdzie kupować; na ulicach chodzą śmieszni faceci z koszami chip na głowie; Polakowi w ogóle śmiesznie się to zamawia, no bo wymowa jest podobna do pewnego brzydkiego polskiego słowa (nasz znajomy z Polski podobno spłonął rumieńcem zamawiając w sklepie chipę guazú, czyli kukurydzianą odmianę tego przysmaku – guazú guaraní oznacza „duży” więc sami rozmiecie, co zamawiał...); ale żeby jeszcze chodzić z chipą na głowie? to już się nadaje do Elektrycznych Gitar...; Paragwajczycy sarkają, że chipy kradną im Argentyńczycy z pogranicza, a nawet w Buenos Aires sprzedają je jako argentyńskie; podobno kurepskie chipy sa obrzydliwe. Ale ja w Puerto Iguazu jadłem świetną serową chipę, a w Paragwaju parę razy sobie zęby prawie połamałem, bo sprzedali mi czerstwiznę... ważne, żeby nie kupować wieczorem, bo wtedy są już nieświeże; podobnie jest z tereré, która starają się zawłaszczyć jako swoją Brazylijczycy; Paragwaj jakoś nie ma szczęścia...
- zwiedziliśmy Casa de Independencia – muzeum niepodległości, jeden z doslownie trzech zabytkow kolnialnych (obok katedry i innego domku); tu spotykali się spiskowcy żądni niezależności od korony hiszpańskiej; wielkich bitew ani krwawych poświęceń nie było; Paragwaj był pierwszym krajem, który się uniezależnił; gubernator i król byli chyba tak zaskoczeni, że oddali im go bez walki; poszli więc podobną – pokojową - drogą jak Brazylia; ale tam malutka Portugalia nie umiała już zapanować nad swą olbrzymią kolonią a tu...? może Hiszpanie uznali, że nie ma o co kopii kruszyć?
- na jednym z głównych placów koczują Indianie... rząd jakiś czas temu zabrał im ziemię pod jakąś wielką inwestycję; mieszkają teraz w brezentowych szałasach i od kilku miesięcy nikt z tym nic nie robi; na drugim głównym placu już ich nie ma, rząd coś im obiecał i sobie poszli; ale plac, na którym zostali jest w trochę gorszej okolicy i lokalne prostytutki aż tak się nie oburzają; Indianom przyjdzie więc trochę poczekać; dzieci bawią się beztrosko na golasa, dorośli coś tam sobie gotują na trawniku, atmosfera jest spokojna; tylko transparenty przypominają, że nie jest to zwykły slums;
- ostatniego dnia pojechaliśmy z Vivian za miasto na totalne zadupie – do cudem wygrzebanego z naszego przewodnika rezerwatu Indian Macá; trochę niepewnie wchodzimy do wioski, przez drogę śmiga zygzakiem mała zielona żmija... mieszkańcy witają nas serdecznie, trwa akurat jakaś zabawa z dziećmi z miasta, które przyjechały tu wycieczką; sklepik z pamiątkami jest dobrze zaopatrzony, ale cholernie drogi; kupujemy z Vivian jedno DVD z tańcami Macá na spółkę i prosimy miejscowych o taniec; wyliczają nam stawkę za osobę – 20 tys. G$; Vivian nie chce płacić, więc będziemy oglądać tylko we dwójkę – czyli 40 tys. G$; chłopaki (5 żwawych 60-latków) przebierają się w pióropusze i zaczynają dreptać w kółko coś tam wzdychając; po minucie dreptania są zdyszani i muszą odpocząć; potem znów drepczą i znów dyszą; po trzecim „tańcu” proszą nas o... 100 tys. G$... okazuje się, że chodziło o 20 tys. od tancerza a nie od widza... na szczęście zadowalają się naszymi 40 tys. po czym spokojnie wracają do słodkiego nieróbstwa – siedząc w kółko grają sobie w swoją małą grę zwaną wittsukkal (czyt. wiczukal), która polega na rzucaniu 4 drewienek na ziemię – jak spadną stroną ciemną, dostajesz 3 punkty, jak wszystkie spadną na jasną stronę – 4 punkty; zasady proste, stawka niewielka – 1 tys. G$ i zabawa przednia; gra może trwać nawet kilka godzin, więc nie dostąpiliśmy zaszczytu udziału – nie mogliśmy tyle czekać; ale jakże słodkie jest życie Indian Macá... trochę podreptać, podyszeć i dwa tygodnie można grać w vinchucala... Kto by tak nie chciał??? :))) W tym czasie kobiety grają sobie w siatkówkę! Od babć po dzierlatki... całkiem nieźle im idzie... opuszczamy wioskę z prawdziwym żalem, bogatsi o kilka słów w języku macá i git fotki.
- wyjeżdżamy stąd w poczuciu spełnionej misji i trochę spłoszeni wieściami o szerzącej się w mieście gorączce dengue; to chyba jedyne amerykańskie miasto, gdzie ta choroba choć minimalnie się rozpanoszyła; w tym roku umarły 4 osoby; wszędzie wiszą ostrzeżenia, ale taki tu już klimat, że dengue nadal grasuje...jedziemy teraz do Ciudad del Este, największego targowiska w Ameryce, a potem do Argentyny przez Puerto Iguazú.. Do przeczytania!
- comments