Profile
Blog
Photos
Videos
Siedzimy w Lakselv (jak to ujęła Kristin - elv z laksami - czyli rzeka łososiowa), ostatnie miasteczko przed wyspą! Kristin pompuje rower (ma super pompkę z gumową rurką), zjedliśmy oczywiście łososia, kupiliśmy rurki do namiotu i zaraz jedziemy dalej. Kolejna rurka zaczęła pękać, pierwsza, tak pięknie przez nas zaklejona, wczoraj wieczorem zakończyła żywot. Szczęśliwie wylądowaliśmy na kampingu czy jak to nazwać w Børselv, wśród bardzo serdecznych ludzi. Rozbili dla nas lave czyli kåta - to przed czym stoi Kristin na zdjęciu. Prawdziwe lave używane w czasie pilnowania reniferów, w tym spaliśmy!!
Zastanawialiśmy się wcześniej dlaczego w pewnym momencie tablice zaczęły być w trzech językach i co to za trzeci język. Wyglądał jak fiński ale jest to sveng albo zweng, musimy to sprawdzić, język przybyszów sprzed kilkuset lat a Børselv jest dla nich najważniejszym miejscem. Dowiedzieliśmy się tego od Francuza od lat tam jeżdżącego. A droga przez dwa dni wcześniej była niesamowita - góry, wielkie przestrzenie, tundra, lasy brzozowe kompletnie bez liści i szosa wijąca się wśród tego we wszystkie strony. Pod koniec męczącego skądinąd dnia wyszło słońce i było zjawiskowo pięknie. Zjechaliśmy do Ifjord nocować, planowaliśmy wstać rano i ruszyć jak najszybciej - do Lakselv 123 km. Ale najpierw musieliśmy wymienić hamulce w rowerze Kristin a potem okazało się, że linka do przednich przerzutek u mnie w każdej chwili może się zerwać. Zabrało to trochę czasu, niemniej świeciło słońce i niespecjalnie się martwiliśmy. Błąd. Przejechaliśmy tego dnia niecałe 90 km z tak potwornym przeciwnym wiatrem, że miejscami pedałując jechaliśmy 5 km/h a osiągnięcie 12 znaczyło odpoczynek. Oczywiście pomijając kwestie jeżdżenia pod górę. Krajobraz tak dziki, bez drzew, bez ludzi, że jadąc już te kilka tygodni poczuliśmy zupełnie nowy wymiar pustki a wiatr z pewnością wrażenie to potęgował. W każdym razie myślałem, że nigdzie nie dojedziemy, w ogóle nie wiadomo było co robić. Jakoś jednak wieczorem dobrnęliśmy do miejsca, gdzie rozpadł się namiot, kolana nas bolały jak nigdy wcześniej ale szczęśliwie się ten dzień dla nas skończył. Następnego dnia zupełnie inaczej - zielono nad fiordem, pasące się krówki, koniki, (jest już dzień później, zaraz jedziemy) w słońcu jechaliśmy do nocy zachwycając się widokami i tym razem szczęśliwi, że trasa była zupełnie pusta. Czuliśmy, że to nagroda za walkę!
Jesteśmy teraz koło Honningsvåg, jest południe, wieje, zimno, jesteśmy w chmurze. Szczyt atakujemy w nocy, bo około 1-2 ma wyjść słońce. Podjazd podobno trudny, więc bagaż zostaje na dole. Wczoraj jechaliśmy dalej szczęśliwi, z wiatrem w plecy, więc mimo deszczu podziwialiśmy fjord bez typowej walki, czasem słońce wychodziło nawet zza chmur. Aż w końcu dojechaliśmy do tuneli, z czego drugiego nie zapomnimy - 7 km długości, schodzący 212 metrów pod poziom morza i wychodzący na wyspie.... Mocne przeżycie. Straszna wilgoć i mimo lamp ciemno, szczególnie dla kogoś, kto od kilku tygodni nie ma nocy. No i bardzo stromo w obie strony. A teraz jemy owsiankę, pojedziemy do Honningsvåg i nigdzie nam się nie spieszy. Ostatni dzień i noc!
- comments