Profile
Blog
Photos
Videos
Cambodia - Sihanoukville and Kampot
Things got off to a flying start getting to the boarder, almost literally, as our minibus driver clearly thought he was in the grand prix and also as a believer in re-incarnation he had no fear over taking 3 cars and a tractor on a blind bend with oncoming trucks, mental!
After a change of underwear we were ready to cross into Cambodia or 'Scambodia' as our freinds had called it. Our mental minibus driver had pointed over the boarder and said 'your bus there...' the second we crossed the boarder we were greated with:
scam 1- we have to pay for a tuk tuk driver to get to the big bus. we refused this as we had already paid for our ticket all the way. 'ok, then you wait here 2 hours for next bus'.
scam 2- there was no bus from the boarder but after waiting 2 hours our tuk tuk would now be free.
scam 3- tuk tuk driver wants 1,000,000 riel for the bridge toll. Again we point blank refused to pay (we later found out that 1,000,000 riel is about $250!).
scam 4- tuk tuk driver wants a tip because he has to cross the bridge to get home.
scam 5- Arriving in Sihanoukville we were surrounded by tuk tuk drivers all quoting ridiculous prices. Not having the local currency we agreed to pay the equivalent price in Thai Baht, this led to an innumerate camboadian getting annoyed because he multiplied incorrectly and demanded another 50baht, again, we refused.
Sihanoukville was not what we expected, more like a budget version of Ibiza than a seaside paradise. Music blaring, everybody drunk, tuk tuk drivers getting annoyed that we just want to walk, pushy street beggers, people offering everything from weed to crystal meth and to top it all off a lizzard the size of a cat staring at us as when we entered our very damp dorm room and the next morning someone had stolen my last pair of shorts from the washing line. Not impressed!
It wasn't until the next day that we realised what Sihanoukville is all about, a 7 km walk along the beach gets you to Ortris Beach (a much nicer place) where beer costs only 50 cents and you can laze around watching the sunset. It was nice but we fancied something different, so we jumped on the morning bus to the next town, Kampot.
Not knowing what to expect in Kampot, it actually turned out to be one of the best destinations on our trip so far. We stayed in a really relaxed guest house run by a Liverpudlian called Norman, what a top bloke. He gave us maps, tea, coffee, helped us plan some day trips, rent a scooter and most of all would quite happily stay up to the early morning chatting, drinking and jamming with us on the guitar and harmonica. cheers Norm.
Our first day trip on the scooter was to Mount Bokor, where at the top is a creepy abandoned hotel from the 1920's that stands on the cliff edge above the jungle, a nice waterfall and just some really fantastic views all along the 40km road up.
Day two was probably the best though, we headed out early to find Phnom Chnnork Cave, after driving for so long down horrendous dirt tracks we were about to give up hope when a local boy said in perfect English 'Are you looking for the caves? I can be your guide for the day if you would like.' We said yes and our new little 12 year old friend Si led us to the cave and showed us rice fields, monkeys in the trees, rocks that look like animals, a tiny brick 7th century temple in the cave, bats and then led us out through knee deep water after a really treacherous route.
He then offered to show us 'The Secret Lake' and a pepper plantation, again we said yes and little Si hopped on the already struggeling 50cc scooter with us and we took off miles down dirt roads and through deep mud to get there. Both attractions were fantastic and the adventure of driving a nackered scooter to some unknown location in the middle of nowhere with a small Cambodian child hanging onto Hania for dear life will stick in our memories for a long time.
We dropped Si off at his village then headed over to the fishing village of Kep to try the sea food and visit a salt field on the way home.
We are really enjoying Cambodia now and the people outside of the main touristy areas are really friendly and all smile and say hello as you pass by. In the really remote areas kids will come over just to see you and touch you on the arm because you look so different to them.
Kampot is famous for the durian fruit, unfortunatly this wasn't available in the rainy season however we did get to try dragon fruit, papaya, sugar cane juice (super sweet) and sake (rice wine).
Next stop, Angkor Wat in Siem Reap. Only a 10 hour bus ride to get there.... on unreliable transport.... on rough roads... and being subjected to cambodian karaoke at full volume instead of a film (still not sure if this is meant as a form of entertainment or torture).
Kambodża - Sihanoukville i Kampot
Nasza podróż do granicy z Kambodżą przebiegła bardzo sprawnie i szybko. Nawet bardzo szybko, gdyż nasz kierowca albo myślał, że bierze udział w grand prix, albo wierzył w reinkarnację i życie po śmierci wyprzedzając 3 samochody i traktor na zakręcie, z nadjeżdżającą z naprzecikwa ciężarówką. Szaleniec!
Nasz szalony kierowca wysadził nas na granicy i pokazując palcem na stronę Kambodży powiedział 'wasz autobus tam...' Granicę przekroczyliśmy bez większych problemów i znaleźliśmy się w Kambodży, a raczej Scambodży, jak nasi znajomi, którzy byli tu przed nami, nazwali ten kraj (ang. scam = oszustwo). Przyznaliśmy im racę, gdyż zaraz za granicą zostaliśmy przywitani:
Oszustwem nr 1 - musimy zapłacić kierowcy tuk tuka gdyż ten ma nas zabrać na przystanek autobusowy. Odmówiliśmy, gdyż nassz bilet pokrywał cały transport, aż do Sihanoukville. 'Ok, w takim razie musicie czekać 2 godziny na autobus' - powiedzieli nam.
Oszustwem nr 2 - nie było żadnego autobusu na przystanek i po dwóch godzinach czekania, kiedy pewne było, że nie mamy zamiaru im płacić, tuk tuk za darmo zabrał nas na przystanek (pieniądze za nasz transport w Kambodży otrzymali od firmy, u której kupiliśmy bilety).
Oszustwem nr 3 - kierowca tuk tuka zażądał od nas pokrycia opłaty za przejazd mostem. Twierdził, że należy mu się 1 000 000 rieli = $250. Oczywiście znów twardo postawiliśmy na swoim, kłócąc się z nim i pokazując bilet potwierdzający, że cała kwota za przejazd zastała pokryta.
Oszustwem nr 4 - kierowca tuk tuka chce od nas napiwek, gdyż twierdzi, iż jeszcze raz musi zapłacić za przejazd mostem, żeby wrócić do domu.
Oszustwem nr 5 - przyjechawszy do Sihanoukville, zostaliśmy otoczeni przez kierowców tuk tuków oferujących podwóz do naszego hostelu. Mając nas za naiwnych turystów, wszyscy chcieli zdecydowanie za dużo za 3 km tuk tukiem. W końcu znaleźliśmy kierowcę, z którym uzgodniliśmy niższą cenę. Nie mając jeszcze ich waluty, kierowca zgodził się przyjąć tajlandzkie bathy. Przeliczyliśmy więc walutę, przystaliśmy na cenę i pojechaliśmy. Dotarliśmy na miejsce i zapłaciliśmy kierowecy, jednak ten zażądał 50 bahtów więcej. Po kolejnej tego dnia kłótni okazało się, że mający problemy z matematyką Kambodżan źle przeliczył walutę i myślał, że dostranie 50 bahtów więcej. Odmówiliśmy dopłaty, daliśmy mu tyle ile było ustalone na początku.
Sihanoukville okazało się być nie tym, czego oczekiwaliśmy. Była to raczej tańsza wersja Ibizy niż plażowy raj. Głośna muzyka, pijani turyści, kierowcy tuk tuków denerwujący się, że wolimy iść pieszo niż pojechać ich taksówką, nachalni żebracy, ludzie oferujący sprzedaż wszystkiego, począwszy od marihuany a skończywszy na metamfetaminie, i do tego wszystkiego ogromna jaszczurka wielkości kota w naszym śmierdzącym wilgocią pokoju. Mało tego, następnego dnia okazało się, że ktoś ukradł ostatnią parę krótkich spodenek Johna, które suszyły się na sznurze! Wrrr!
Dopiero następnego dnia odkryliśmy, że Sihanoukville jest bardzo ładnym miejscem z 7-kiolometrowym wybrzeżem pełnym piaszczystych plaż i barów. Tego dnia wybraliśmy się na plażę Ortris, gdzie czas spędziliśmy relaksując się na plaży, pijąc piwo za 50 centów = PLN1.5 i oglądając zachód słońca. Był to bardzo udany dzień, jednak po tylu dniach plażowania na wyspach w Tajlandii, byliśmy gotowi na coś innego. Spakowaliśmy się więc i rano pojechaliśmy do miejscowości Kampot.
Nie wiedząc czego się spodziewać po miejscowości Kampot, oboje zostaliśmy pozytywnie zaskoczeni i stwierdziliśmy, że jest to jedno z najlepszych miejsc, w którch znaleźliśmy się w Azji. Zatrzymaliśmy się w pokoju gościnnym prowadzonym przez Liverpoolczyka Normana, z dala od głośnych barów i restauracji. Norman okazał się być niesamowicie przejazny i pomocny. Dał nam mapy, poczęstował nas herbatą, kawą, pomógł zaplanować nasze następne dwa dni i wypożyczyć skuter, a przede wszystkim nie miał nic przeciwko aby posiedzieć z nami na balkonie za późnej godziny, rozmawiając,pijąc piwo i wtórując Johnowi na harmonijce. Dzięki Norm, świetnie spędziliśmy z Tobą czas!
Naszą pierwszą wycieczkę odbyliśmy mortorem na górę Botor, gdzie na szczycie znajdują się: 'Miasto duchów' - opuszczony Francuski hotel i kościół z lat 20-tych stojący na krawędzi klifu, pod którym znajduje się dżungla; wodospady i malownicze widoki rozciągające się przez całą, 40-kilometrową jazdę pod górę.
Najlepszy jednak był nasz drugi dzień. Pojechaliśmy znaleźć jaskinię Phnom Chnnork. Po długiej i wyboistej drodze pełnej kałuż i błota, w którym nasz skuter utopił się dwa razy, byliśmy bliscy poddania się, gdyż nie umieliśmy znaleźć owej sławnej jaskini. Gdy debatowaliśmy nad tym co mamy robić dalej, podszedł do nas 12-letni chłopiec i czystym angielskim zapytał 'Szukacie jaskini? Może mógłbym być waszym przewodnikiem na dziś?' Zgodziliśmy się i nasz nowy przyjaciel Si zaprowadził nas do jaskini pokazując nam pola ryżowe, małpy na drzewach, skały wyglądające jak zwierzęta, maleńką świątynię znajdującą się we wnętrzu jaskini i nietoperze, a później przeprowadził nas przez sam dół jaskini po śliskich kamieniach i przez wodę do kolan.
Później zaproponował, że może nas jeszcze zabrać nad sekretne jezioro i na plantację pieprzu. Zgodziliśmy się. Si wskoczył na tył naszego wypożyczonego, ledwo dyszącego skutera 50 cc i ruszyliśmy. Jechaliśmy dość długą, bitą drogą z taką ilością błota w niektórych miejscach, że nasz skuter znów zaczął się topić, ale udało nam się dotrzeć na miejsce. Obie atrakcje były wspaniałe, a sam fakt, że jechaliśmy tam ledwo zipiącym skuterem po nieznanych terenach z małym chłopcem z Kambodży mocno trzymającym się mnie z tyłu, na długo pozostanie w naszej pamięci. Zapłaciliśmy Si nieco więcej niż na początku planowaliśmy. Si powiedził nam, że pieniądze, które zarabia przeznacza na książki i zeszyty, żeby mógł się uczyć. Nie wiemy ile w tym prawdy a ile chwytu marketingowego, tak czy inaczej, należało mu się. Oboje byliśmy pod wrażeniem jego wiedzy, świetnej znajomości angielskiego, skromności i dobrych manier.
Po odwiedzieniu Si do jego wioski, my pojechaliśmy jeszcze do wioski rybackiej w Kep, a w drodze do domu przystanęliśmy aby zobaczyć pola soli.
Jesteśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni Kambodżą. Poza głównymi miejscowościami turystycznymi ludzie są bardzo mili, pomocni, uśmiechają się do nas i wołają 'hello' kiedy ich mijamy. W małych wioskach dzieci podbiegają do nas, żeby nas zobaczyć i dotknąć, bo wyglądamy inaczej niż oni.
Kampot jest znany z uprawy owocu durian (podobro przepyszny ale bardzo śmierdzi). Niestety nie udało nam się go skosztować, gdyż jeszcze nie ma na niego sezonu. Skosztowaliśmy natomiast kilku innych, nowych dla nas rzeczy: dragon fruit (smoczy owoc), papaja, sok z trzciny cukrowej (bardzo słodki) i sake (wino ryżowe).
Nasz następny przystanek to świątynie Angor Wat w Siem Reap. Zaledwie 10-godzinna podróż... psującym się autobusem... po dziurawych drogach... słuchając kambodżańskiego karaoke puszczonego na cały głos (zamiast filmu). Wciąż nie wiemy, czy miała to być forma rozrywki czy tortury.
- comments